Kamienica przy Targowisku pod numerem 10-ym [obecnie Plac Karola Marcinkowskiego 10 – R.Cz.], naprzeciw cukrowni, obecnie własność p. Polaszka, była w końcu XVIII wieku dworem folwarku kilkusetmorgowego, należącego do zamożnego i szanowanego obywatela pana Łopińskiego. Przy dworze był ogromny ogród, sięgający aż do domku, dziś należącego do pana Walewicza. Rzeczka Kania przepływała terytorium folwarku, a gdzie dziś jest gazownia: cmentarz był lasek brzozowy, a gdzie kolej – las sosnowy i wiatrak (w okolicy dzisiejszej mleczarni), którego ruiny widziałam jeszcze w roku 1916, gdym przybyła do Gostynia. Ostatni właściciel i potomek Łopieńskich miał za żonę siostrę mego dziadka Piotra Zaydlera, właściciela dóbr Śmiłowa pod Szamotułami, który był zarazem landratem tego powiatu. Pan Łopieński nie miał synów tylko trzy córki, słynne z piękności.
Po kongresie wiedeńskim 1815 roku przybyli do Gostynia dwaj kapitanowie wojsk napoleońskich, którzy po rozwiązaniu tegoż wojska, wystąpili z niego pobierając do śmierci emerytalną pensję przyznaną wszystkim oficerom napoleońskim. Jeden nazywał się Jan Kulesza, i pochodził z starej szlachty kresowej, drugi Jechelski. Kulesza osiadł w Gostyniu i został obrany burmistrzem tego miasta, spełniając te obowiązki bezinteresownie. Jechelski zaś, ożeniwszy się z drugą siostrą mego dziadka, został burmistrzem miasta Zdun. O kolejach tego małżeństwa nie wiem nic, tylko ciotka Jechelska po śmierci męża przeniosła się do Gostynia, gdzie umarła, a tablica jej jest wmurowana tuż przy kościele farnym obok tablicy Jana Kuleszy.
Kulesza, po niedługim czasie swego pobytu w Gostyniu, ożenił się z najstarszą córką pp. Łopieńskich, a po śmierci teścia kupił całą majętność od wdowy. Z młodszych znacznie sióstr jego żony jedna wyszła za Józefa Jankowskiego, kapitana wojsk polskich z roku 1830, który potem został urzędnikiem przy Ziemstwie Kredytowym w Poznaniu, druga zaś wyszła także za powstańca z roku 1830, Wincentego Bukowskiego. Kapitan Kulesza z żoną zamieszkał w nabytej posiadłości i żył w stosunkach dobrych tak z obywatelstwem miejskim, jak i wiejskim. Dom jego był otwarty dla każdego i bardzo gościnny. Kapitan był bardzo szanowany ogólnie dla jego nieskazitelnego charakteru i powagi, a młoda jego żona ujmowała każdego anielską dobrocią i wdziękiem. To też dom Kuleszów był licznie odwiedzany. Nawet prze pewien czas obywatelstwo wiejskie korzystało często z wielkich sal parterowych domu, aby tam odbywać zjazdy swoje i urządzać bale, w których gospodarstwo domu zawsze chętnie udział brało. Trwało to tak długo, aż sobie obywatele okoliczni wybudowali tzw. Casino za inicjatywą p. Bojanowskiego (dziś szpital dla chorych S. S. Miłosierdzia). Później darowano ten pałacyk Siostrom Miłosierdzia na dom sierot. Małżeństwo więc Kuleszów było bardzo szczęśliwe, mimo wielkiej różnicy wieku, bo Franciszka Kuleszyna zaledwie skończyła 15-ty rok, gdy wyszła za kapitana przeszło 30-letniego. Lecz była jedna chmurka na tem jasnem niebie ich życia – byli bezdzietni. 10 lat po ślubie, siedząc zimą przy kominku, usłyszeli płacz niemowlęcia przed domem. Wyszli na ganek i ujrzeli na ławce koszyk, z którego ten płacz się dawał słyszeć. Zabrawszy koszyk do pokoju, znaleźli tam dziewczynkę dwumiesięczną, otuloną kosztownym futrem, w pięknej pościółce i eleganckiej, bardzo cienkiej bieliźnie z prawdziwemi koronkami. Leżący w koszyku list oznajmił im, że rodzice się do tego dziecka przyznać nie mogą, a wiedząc, że oni dzieci nie mają, a mieć ich pragną, proszą więc, żeby ich córeczkę przyjęli za swoją. Przy tem była wzmianka, że dziecko jest ochrzczone na imię, Nimfa, i proszą ich rodzice wrazie, gdyby nie chcieli nadać dziecku swgo nazwiska, nadali jej nazwisko Malczewskiej. Kuleszowie przyjęli dziecinę, wychowali jak własną, i nigdy nie wiedziała, że nie jest ich dzieckiem, bo szczerą ją otaczali miłością. Pan Bóg im wynagrodził ten dobry uczynek, bo 10 lat później obdarzył ich córką, a potem jeszcze dwoma synami. Lecz mimo to mała Nimfa nie utraciła nic z miłości rodzicielskiej, którą zawsze była otaczana. Gdy skończyła lat 16, zaszła wielka zmiana w jej życiu. W Gostyniu osiedlił się dr. med. Freudenreich i często bywał w domu Kuleszów. Nimfa wyrosła na piękną panienkę, brunetkę z czarnemi, ognistemi oczyma, a piękną białą płcią; to też dr. Freudenreich niebawem się w niej zakochał i o rękę jej poprosił. Rodzice i panna na to przystali. Przy tej sposobności dotknął ją cios bolesny, posłyszała rozmowę służby, która opowiadała sobie w jaki sposób została córką państwa Kuleszów. Z rozpaczą rzuciła się do kolan matki, i płacząc rzewnie wyłkała: „To ja nie jestem waszą córką? – a kim jestem?” Matka starała się ją uspokoić i zapewniała ją, że zawsze była ich ukochanym dzieckiem i niem pozostanie. W nadziei, że może się ktoś z rodziców zgłosi, zapowiedzi jej wyszły pod nazwiskiem Malczewska, lecz starania były daremne. Dr. Freudenreich zamieszkał z swoją żoną przez kilka lat w Gostyniu, gdzie posiadał rozległą praktykę, ogólny szacunek, uznanie i miłość ubogiego ludu, dla którego był dobroczyńcą. Był serdecznym przyjacielem Karola Marcinkowskiego i raz nawet powołał go do Gostynia dla odbycia operacji u córeczki p. Jaraczewskiej z Jaraczewa, która urodziła się z zajęczą wargą. Operacja się udała i dziewczynka wyrosła na przystojną panienkę.
Po kilku latach pożycia dr. Freudenreich został mianowany profesorem przy szkole państwowej położonej w Poznaniu, gdzie był czynnym aż do śmierci.
Około roku 1850 umarł kapitan Kulesza [dokładnie 14 stycznia 1856 roku – R.Cz.], pozostawiając w nieutulonym żalu wdowę z trojgiem nieletnich dzieci. Córka, Marja, blisko 15-toletnia, była na znanej pensji w Poznaniu, p. Osieńskiej, starszy syn Juliusz, w gimnazjum św. Marji Magdaleny, jedynem w owym czasie w Poznaniu, (przyjęli go do siebie na ten czas Freudenreichowie), i trzeci kilkuletni Tadzio. Ciężkie rozpoczęło się życie dla biednej wdowy. Pensja kapitańska, którą pobierał jej mąż, sama przez się upadła. Musiała się więc tylko ograniczać do dochodu, który przynosiło gospodarstwo. Z powodu gorszej administracji , dochody były coraz mniejsze tak, że aby opędzić potrzeby domu, była zmuszona częściowo sprzedawać grunta. Po kilku latach takiej gospodarki pozostał jej tylko dwór, trochę roli i ogromny ogród. W roku 1858 Marynia Kulesza wyszła za mąż za Ludwika Fromma, młodego urzędnika przy sądzie gostyńskim. Niedługo potem ciotka Kulesza była zmuszona i resztę ojcowizny sprzedać państwu Jankiewicz, rodzicom teraz żyjących pp. Jankiewiczów, którzy w obszernym tym domu otworzyli hotel [Hotel Poznański – R.Cz.]. Mowa tu ciągle o domu należącym dziś do p. Polaszeka. Ciotka wymówiła sobie mieszkanie z trzech pokojów na pierwszem piętrze, gdzie razem z córką i zięciem zamieszkała. Niedługo potem Juliusz Kulesza ukończył gimnazjum i wstąpił do seminarjum duchownego, młodszy zaś Tadeusz, w roku 1862 ukończywszy także gimnazjum, mając zamiar wstąpić do politechniki, wszedł do fabryki Cegielskiego, aby odbyć jako wolontarjusz wymagany rok próby pracy fizycznej.
Nadszedł rok 1863, nieszczęsny dla Polski. W styczniu wybuchło powstanie, na które kwiat młodzieży polskiej, wszystko co było szlachetne i zdrowe poszło, poświęcając się ojczyźnie. Tadeusz, nieodrodny syn swego ojca, był jednym z pierwszych i w jednej z pierwszych potyczek poległ pod Olszową, uderzony kulą moskiewską w głowę. Straszny to był cios dla biednej matki, bo w Tadeuszu pokładała wielkie nadzieje i z jego śmiercią wygasł ród Kuleszów. Wkrótce po tej katastrofie ks. Juljusz, który niedawno był wyświeconym, dostał się na wikariat do Ostrzeszowa, dokąd matkę swoją sprowadził. Kilka lat później został proboszczem w Gozdowie, powiecie wrzesińskim, a następnie dostał prezentę na probostwo miłosławskie z tytułem dziekana, a Ojciec św. mianował go szambelanem dworu papieskiego. Kochający syn miłością swoją i opieką, starał się złagodzić boleść biednej matki, niepocieszonej po stracie ukochanego młodszego syna. Umarła w Miłosławiu w sędziwym wieku na ręku syna, licząc lat 86. Równocześnie z matką opuścili Frommowie Gostyń, gdyż on został mianowany pierwszym tłumaczem przy głównym sądzie poznańskim.
Tu koniec mego opowiadania, co od dziejów kamienicy pod numerem 10 i losów jej mieszkańców.
Wypada mi jeszcze dodać wiązankę wspomnień osobistych, przeżytych w tym domu i ściśle związanych z poprzednim opowiadaniem.
Na początku nadmieniłam, że pani Łopieńską była starszą siostrą mego dziadka Piotra Zaydlera, młodsza zaś znacznie od niego, poszła za kapitana Jechelskiego. W 1839 roku dziadek mój złożył urząd landrata i sprzedał swój majątek Śmiłowo. Stęskniony za swą rodziną, do której był bardzo przywiązany, szczególniej do ciotki Jechelskiej, przeniósł się do Gostynia z żoną i dziećmi, aby być bliżej swoich krewnych. Zamieszkał w jednym z tych małych dworków, które stoją po stronie wschodniej Targowiska, lecz nie wiem napewno w którym.
Niedługo się jednak cieszył połączeniem z rodziną swoją, bo zapadłszy na ciężką chorobę sercową, zmarł w kwietniu 1842 roku. Wdowa jego pozostałam w Gostyniu. Pół roku po śmierci dziadka druga córka jego Julja poszła za doktora Maksymiljana Szymańskiego, profesora gimnazjum w Lesznie. Ślub odbył się u fary. Byli to moi rodzice. Stosunek serdeczny między rodzicami moimi a rodziną dziadka pozostał nadal.
Ojciec mój zmarł 1848, a babka Zaydlerowa przeniosła się także do Leszna, aby przy matce mojej zamieszkać. Z powodu bliskości Gostynia i Leszna często się nawzajem te dwie rodziny odwiedzały. Często przebywałam w domu ciotki, którą serdecznie kochałam, jako też moich kuzynów, a szczególniej Tadzia, który był tylko kilka dni starszym ode mnie. Po śmierci wuja i ciotki Jechelskiej, która niedługo po jego śmierci nastąpiła, obie wdowy jeszcze ściślejszy stosunek zawiązały, mimo wielkiej różnicy wieku.
Nie było prawie roku, żebym nie spędzała wakacyj w Gostyniu. Byliśmy wtenczas z Tadziem nierozerwalnymi towarzyszami. Cały dzień biegaliśmy po polu, w lasku, gdzieśmy zbierali grzyby a jesienią rydze; Tadzio strzelał wróble, które nam kucharka piec musiała i łowiliśmy miętusy, których wówczas dużo było w Kani. Wieczorami siadaliśmy na ganku razem z wszystkimi. Życie po śmierci wuja było w domu ciotki bardzo spokojne, mało bywała i mało też osób przyjmowała. Żyliśmy ściśle w kółku rodzinnem. Ciotka nie mogła przeboleć tak łatwo śmierci męża i śmierci kochanej ciotki Jechelskiej. Ostatni raz pewnie ożywił się dwór ciotki 13 lutego 1857 roku W obszernych salach ciotki odbyło się wesele p. Edmunda Czabajskiego. Ponieważ w Gostyniu nie było odpowiedniego lokalu, ciotka Kuleszyna ofiarowała swoje sale dla weselnych gości, których kilkadziesiąt było sproszonych. Pan Czabajski żenił się z panną Ciążyńską, której matka z domu Dabińska, była ciotką ciotecznego brata mego dziadka Piotra Zeydlera. Ex re tego pokrewieństwa matka moja i ja byliśmy także na wesele proszone i kilka dni przed weselem przyjechałyśmy do ciotki, aby niejedno na tę uroczystość przysposobić. Pan Czabajski był zamożnym i szanowanym kupcem Gostyniu, a że miał szerokie stosunki, wesele zapowiadało się świetnie. Pierwszego dnia po obrzędzie ślubnym u fary liczni goście zasiedli do uczty weselnej, która trwała dość długo, a wieczorem przy dźwięku kapeli, odbyły się tańce. Lecz starożytnym obyczajem Gostynia, kulminacyjny punkt zabawy odbył się dopiero nazajutrz, na tak zwanym „ogonie”. Na ten dzień przysposobiono rozmaite tańce, przebrania, niespodzianki i figle. Na to wesele przybyli z Poznania Julek i Tadzio Kuleszowie. Julek już starszy gimnazjalista. Tadzio mój rówieśnik miał 13 lat. Julek, który miał bardzo wesołe usposobienie i dużo dowcipu urządził kilka niespodzianek ku czci Państwa Młodych i zabawie gości. Gdy Państwo Młodzi przybyli nazajutrz po ślubie do sal przygotowanych i zasiedli na honorowem miejscu, Tadzio i ja, przebrani po krakowsku, z gromadką dziewcząt i chłopców naszego wieku, przedstawialiśmy krakowskie wesele. Tańcząc przy odgłosie muzyki, wbiegliśmy i weołemi piosnkami i życzeniami złożyliśmy hołd Młodej Parze. Po nas starsza młodzież przedstawiła dożynki w strojach wieśniaczych, w jakie się jeszcze wówczas lud okolicy Gostynia ubierał. Przodownice podały Państwu Młodym wspaniałe wieńce. Po chwili ukazał się Arab, prowadzący sztucznie ucharakteryzowanego wielbłąda z dwóch młodych ludzi, których głowy pokryte odpowiedniego koloru suknem, przedstawiały dwa garby wielbłąda, między którymi były upominki, które Arab nowożeńcom ofiarował. Następnie ukazał się bocian, który klekocąc wesoło, wyraził swoje życzenia oblubieńcom. Teraz ukazał się cygan, prowadzący na łańcuchu dużego niedźwiedzia, który na cześć Młodej Pary, przy dźwięku piszczałki, ku wielkiej uciesze wszystkich gości odtańczył niedźwiedzi taniec. Nie brakło też cyganki, wróżbitki, która ciekawym swego losu wróżyła z ręki. Wszystkie te występy zabawiły bardzo gości i uzyskały wielkie oklaski. Teraz nastąpiła kolacja a po niej ochocze pląsy, które trwały aż do rana. Tadzio i ja dobijaliśmy na równi ze starszymi. Ten dzień 13-go lutego pamiętny jest jeszcze dziwnem zjawiskiem przyrody. Rano przyszła nam służąca powiedzieć, że widać trzy słońca na niebie. Dzień był mroźny, przeszło 20 stopni było zimna. Wyszliśmy, aby to zjawisko zobaczyć. I rzeczywiście, w zmarzniętej, mglistej atmosferze słońce się odbijało z dwóch stron i trzy słońca były na niebie. Raz jeszcze w życiu podobne zjawisko obserwowałam, gdy w mroźny wieczór księżyc tak samo się odbijał w atmosferze w roku 1862.
Po tem weselu kilka lat nie byłam w Gostyniu. Ciotka Kuleszyna przechodziła bardzo smutne czasy, jak już o tem wzmiankowałam, a i u nas choroby i kłopoty nie pozwoliły wyjeżdżać. W roku 1859 wyjechałam do Francji, aby się wydoskonalić w języku francuskim, a gdym powróciła matka moja postanowiła przenieść się do Poznania, gdzie dużo mieszkało członków naszej rodziny. 1861-go roku na wielkie wakacje, posłała mnie mama pocztą do Gostynia, aby się z ciotką i kuzynkami pożegnać, bo sama jechać nie mogła z powodu przygotowań do przeprowadzki. Na te wakacje jechali także z Poznania Julek, jako kleryk już bliski wyświęcenia, i Tadzio, który kończył gimnazjum. Po tylu latach niewidzenia z radością jechałam do Gostynia, ciesząc się, że w domu kochanej ciotki znowu będę w gronie serdecznem moich drogich krewnych. Po dwóch tygodniach przyjechała ciotka Bukowska z Dalewa, siostra ciotki Kuleszyny, dużym powozem, aby nas wszystkich do siebie zabrać. Resztę więc wakacji spędziliśmy w gościnnym domu wujostwa, prawdziwie staropolskim. Była to moja ostatnia bytność w Gostyniu i Dalewie. Odtąd rzadko spotykaliśmy się, bo jak już wspomniałam poprzednio, po powstaniu styczniowem, po stracie kochanego syna Tadeusza, ciotka złamana boleścią przeniosła się do swego syna ks. Julka. Z Tadziem widywałam się jeszcze w Poznaniu, gdy pracował u Cegielskiego, a ostatni raz, gdy przyszedł się z nami pożegnać idąc na powstanie.
Gdy wybuchła wojna światowa mieszkałam w Poznaniu. W roku 1916 stosunki żywnościowe i mieszkaniowe stały się niemożliwe dla osób samotnych. Do córki zamężnej, mieszkającej w Kongresówce, jechać nie mogłam, bo granica była zamknięta nawet dla korespondencji. W mojem kłopotliwem położeniu napisałam do mojej krewnej śp. Siostry Wizytatorki Giersberg, żeby mnie umieściła w którym z jej klasztorów i za jej poleceniem dostałam się do Gostynia. Przełożoną była wówczas śp. Siostra Cecylja Klewicz, która mnie z nadzwyczajną serdecznością przyjęła i troskliwą opieką otaczała. Za jej przykładem wszystkie Siostry były dla mnie bardzo uprzejme i przyjacielskie, wszystkie starały się mi osłodzić moje wygnanie i niepokój o dzieci i wnuki. Niestety zacna Siostra Klewicz zmarła przed pięciu laty, pozostawiając po sobie ogólny żal i szacunek. Tę stratę bardzo odbolałam i opłakałam, a w sercu mojem zachowam do śmierci szczerą wdzięczność dla zmarłej i przywiązanie, modląc się za zacną duszę. Przybywszy do Gostynia po pięćdziesięciu latach nie poznałam prawie tego miasta. Wygląd i charakter jego zmienił się ogromnie. Dawniej byłej trzy kategorje mieszkańców: rolnicy, rzemieślnicy i Żydzi. Przemysł i handel był przeważnie w ręku żydowskim, dziś żydów prawie niema wcale. W ich miejsce za to, gdy Gostyń został miastem powiatowem, przybyła cała falanga urzędników niemieckich z rodzinami. Miasto rozbudowało się znacznie. Powstały nowe dzielnice i ulice. Na dawniejszej ulicy Krobskiej, dziś Trzeciego Maja, zbudowano okazałą landraturę, dzisiejsze starostwo, tuż obok kościół ewangelicki, a za nim ciągnie się długi szereg ładnych will. Przy ulicy Nowej wznosi się gmach sądowy; powstały fabryki i młyny parowe, a na dawniejszej posiadłości Kuleszów rozpierają się teraz: gazownia, cukrownia, dworce kolejowe, mleczarnia i szereg will i domów urzędniczych. Przy Targowisku śp. Siostra Klewicz dobudowała dwa skrzydła, piętro i kaplicę, gdzie się mieści teraz dom chorych. Niedaleko zbudowano dwupiętrowy dom dla urzędników, a obok starego domu Kuleszów stanęły trzy nowe kamienice na części dawnego ogrodu. Zostało się tylko kilka starych dworków po wschodniej i południowej stronie Targowiska, które dawny Gostyń przypominają. Targowisko ówczesne było przy dzisiejszej ulicy św. Ducha dawniej Leszczyńska [obecnie 1 Maja – R.Cz.]. Piętrowe kamienice zastąpiły częściowo dawne domki. W ogóle główne miasto składało się z rynku, ulicy Leszczyńskiej i zaułków niebrukowanych, gdzie się mieściły dworki i zabudowania gospodarskie obywateli rolników w miejscu dzisiejszych ulic Zielonej, Szerokiej [obecnie Wiosny Ludów – R.Cz.] itd.
Stary dom Kuleszów mało się zewnętrznie zmienił; zniesiono tylko dawniejszy ganek, na którym często wieczorami zasiadaliśmy do gawędki, znikły też krzaki po obu stronach rosnące. Gdy spoglądam na ten stary kochany dom, przypominają się moje dziecięce i młodzieńcze lata, chwile kiedy w nim przebywałam, życie i staropolska gościnność, jaka tam panowała, wesołe dnie, które tam przeżywałam, kochana rodzina Kuleszów, wszystkie osoby, które tam poznałam, z któremi niejedną przyjemną chwilę spędziłam. Wtedy mimo woli ból serce ściśnie. Wszystko to minęło, znikło; wszyscy ci, którzy tam żyli, bywali – pomarli, nic już nie pozostało, tylko ten stary dom, pamięć o nim i ja, stara przeszło osiemdziesięcioletnia kobieta, która te wspomnienia skreśliłam.
Wspomnienia spisano w latach dwudziestych XX wieku, a po raz pierwszy ukazały się na łamach „Ziemi Gostyńskiej”, pisma ukazującego się w Gostyniu w 1926 roku. W tekście zachowano oryginalną pisownię z dwudziestolecia międzywojennego.