Mnie, któremu szósty krzyżyk żywota idzie, to co było dla mnie ciekawe, co w życiorys wpisał czas, pragnę opisać. Mam nadzieję, że czytając moje wspomnienia, za kilka lub kilkanaście lat może ktoś pokusi się o dopisanie dalszych ciekawych wydarzeń, jakie zaistniały w Krobi. Wiem, iż niedługi nie będę mógł przeczytać nawet tego, co sam napisałem. Zdopingowały mnie również zmiany, jakie dokonały się w naszym mieście w tak stosunkowo krótkim czasie. Nie raz zastanawiałem się czy warto spisywać moje doznania, czy w przyszłości ktoś w ogóle zechce zajrzeć do mych wynurzeń i czy sprawią jakąkolwiek satysfakcję po przeczytaniu. O ile zmartwienia moje okażą się płonne, to będzie to dla mnie największe zadowolenie, że trud poniesiony w opisaniu mych przeżyć i doznań nie poszedł na marne.
W swojej pracy świadomie pomijam nazwiska w sytuacjach mojego negatywnego ustosunkowania się do tych osób. Nie mogłem jednak nie wymieniać nazwisk ludzi, którzy naprawdę zasługują na pamięć za swą szlachetną postawę wobec społeczności naszego miasta. Wybacz czytelniku, że nie wszystkie elementy składające się na historię opisywanego okresu nie znajdują tutaj miejsca, lecz nie mogłem pisać o tym, czego moje oczy nie widziały, ani uszy nie słyszały. Są to bowiem wyłącznie moje osobiste doznania. Może tęższe umysły i lepsze pióra pokuszą się w przyszłości do szerszej i głębszej analizy omawianego tu okresu.
Od wczesnej młodości zdradzałem zainteresowanie do podróżowania i poznawania naszej pięknej ojczyzny. Chciałbym ten właśnie bakcyl zaszczepić w krobskiej młodzieży, a w szczególności u moich kochanych wnuków. Poznanie przeszłości naszej Krobi, tak bogatej w tradycje, zwyczaje i obrzędy, pozwoli wyzwolić niedosyt poznawania i pójście w moje turystyczne ślady. Chciałbym, aby dziś posiane ziarnka zakiełkowały i zaowocowały i otworzyły szeroko oczy na wspaniałą historię naszej Ojczyzny. W tej myśli powziąłem zamysł napisania mych wspomnień. A więc zaczynam.
Wiosenne słoneczko przygrzewa – sięga prawie zenitu. Do obiadu trochę czasu – może na spacerek? Kładę więc do wózka małego Pawełka, Mariuszka biorę za rękę i wyruszamy w miasto. Mijamy krzewy okryte nabrzmiałymi pąkami, które za dzień lub dwa ukwiecą całe miasto. Słuchajcie małe szkraby, co dziadek wam opowie, bo ciekawostek jest bardzo wiele. Na pewno was zainteresują.
Wiem, iż niejeden mieszkaniec Krobi wcale jej nie zna. Popatrz, tutaj jest studnia przy fosie, „dębówka” ją nazywają. A skąd pochodzi jej nazwa? Wiadomo, stoi przy dębie – mówi Mariusz. Pudło – odpowiadam. Popatrz, jaki przepiękny okaz trzystuletniej lipy tutaj rośnie – to nie dąb! Otóż chciej wiedzieć, że podobny błąd popełnia co drugi mieszkaniec naszego miasteczka. Studnia „dębówka” już w średniowieczu był miejscem czerpania wody w Krobi. Ma ona nieograniczone ilości czystej, kryształowej wody. Budowniczowie wykopali wówczas olbrzymią studnię o szerokości 5 m i głębokości 9 m. Ponieważ nie znano wtedy cementowych cembrowin, ściany więc wyłożono dużymi polnymi głazami. Miękki grunt musiał być zabezpieczony, by ciężar głazów nie zawalił całej studni. Stąd też na spodzie ułożono dębowe kłody, jedną przy drugiej, a dopiero na tym podłożu kładziono głazy kamienne wokół ścian.
Poziom wody nigdy nie przekraczał w studni 2 m, gdyż nadmiar wody odpływał do niżej położonej fosy, okalającej byłą kasztelanię. Z czasem dębowe kłody zaczęły barwić na brązowo wodę. Takie są bowiem właściwości dębowego drewna. Owocześni mieszkańcy miasta zabarwionej wodzie przypisywali właściwości lecznicze. W przedwojennej „Kronice Gostyńskiej” wyczytałem, iż gostyniacy przyjeżdżali beczkowozem, aby zaczerpnąć wodę o leczniczych właściwościach. Z upływem lat dębowe kłody, wyjałowione doszczętnie, przestały barwić wodę. Dzisiaj pozostała czysta, kryształowa woda, lecz nazwa „dębówka” pozostała nadal i chyba do końca pozostanie w pamięci mieszkańców Krobi.
Pytasz Mariuszku o kasztelanię – to dłuższe opowiadanie – ale postaram ci to wyjaśnić w wielkim skrócie. Wiem, że nie znasz pochodzenia nazwy Krobia. Otóż, przyjmij do wiadomości, że okolice miasteczka przed setkami lat były pokryte dużymi obszarami leśnymi. Tylko na małych skrawkach uprawiano ziemię. Ziemia nasza, dobrej klasy, zawsze dawała dobre plony. Krobia była niewielką osadą, zamykającą się w obrębie ulic: Świętego Idziego, A, Mickiewicza i Szkolnej. Nad miasteczkiem dominował swą okazałością kościółek św. Idziego, wzniesiony w początkach XII wieku. Obfitość lasów sprawiała, że pszczelarstwo mocno rozwijało się na terenie Krobi. Każdy mieszkaniec posiadał pasiekę krobów, czyli ule. Stąd od niepamiętnych czasów nasze miasto i okolica miodem słynęły. Może jeszcze w tym miejscu historię Krobi, napisaną przez znanego działacza krobskiego, pana Władysława Szulca.
Krobia była przez pewien czas miastem powiatowym, ongi z zamkiem obronnym, okolonym wodą i murem. Jeszcze dzisiaj szczątki są widoczne. Do zamku na wzgórzu był jedyny dostęp przez most zwodzony. Początków Krobi trudno dociec. Osada musiała istnieć już za czasów pogańskich. Wzniesienie kościoła Św. Idziego przypisuje Długosz Piotrowi Duninowi, który to w wieku XII na Śląsku i w Wielkopolsce wiele wzniósł murowanych kościołów. W innym miejscu nasz dziejopis twierdzi, że krobska budowla romańska jest dziełem księcia Władysława Hermana. Nie jest dziś do końca stwierdzonym czy kościół wystawił Władysław Herman, czy też Piotr Dunin, ale wiadomo, iż jest on zabytkiem architektury XII wieku.
Kościół Św. Idziego wzniesiony jest na podobieństwo świątyni w Gieczu. Krobski kościół należał zapewne do pierwszych świątyń chrześcijańskich w Wielkopolsce. Zbudowany jest w stylu romańskim, z jedną nawą i prezbiterium, zamkniętym półkolistą absydą. W roku 1811 kościółek Św. Idziego odrestaurował ks. Jakub Jędryczkowski. W świątyni nie ma zgoła żadnych pamiątek.
Kiedy Krobia otrzymała przywilej miejski, nie da się wskazać, bowiem pożar w roku 1757 obrócił niemal całe miasto w perzynę i zniszczył tak akta kościelne, jak i miejskie. W roku 1232 Władysław Odonic, książę wielkopolski, nadał Krobię Starą biskupowi poznańskiemu – Pawłowi. W dokumencie nadania biskup otrzymał prawo lokowania miasta, osadzania wsi oraz prawo bicia monety. Zdaje się, iż biskupi mający w Krobi zamek obronny, który w połowie wieku XIX rozebrano, nie korzystali z przywileju bicia tu własnej monety. Miasto Krobię lokowano w 1286 roku, choć pierwsze wzmianki o niej są już z roku 1136 w bulli ojca świętego Innocentego II.
Kto i kiedy kościół parafialny zbudował, nie wiadomo. Jest on prawdopodobnie dziełem jednego z biskupów poznańskich i sięga swoja metryką wieku XIII. Był wówczas drewniany. Biskup Andrzej z Bnina w XV wieku postawił kościół z cegły palonej. Jego rozbudowy podjął się dwa wieki później Andrzej Szołdrski. Ze średniowiecznej budowli pozostała jedynie zakrystia z XIV stulecia. W 1610 roku Krobię wizytował archidiakon śremski Gasper Happe, który napisał w sprawozdaniu, iż miasto ma murowany kościół pod wezwaniem św. Mikołaja. Świątynia spłonęła w roku 1757 podczas pożaru miasta. Obecny kościół wzniósł biskup Teodor Czartoryski, jako trzynawową bazylikę z wieżą i dzwonnicą w roku 1763. Budową kierował ksiądz proboszcz Piotr Gubański. Powstał okazały gmach. Ledwie jednak został ukończony, piorun uderzył w jego wieżę dnia 1 czerwca 1763 roku. Odbudowa trwała kolejne cztery lata. Kościół posiada bogate i cenne wyposażenie oraz znaczną bibliotekę.
Są tu nagrobki Jana Czackiego, jego żony Anny, synów Ambrożego i Balcera oraz Baltazara Czackiego. Są portrety malowane na płótnie: Teodora Czartoryskiego, biskupa poznańskiego, zmarłego w Dolsku w 1768 roku, Michała Bartłomieja Tarły, biskupa poznańskiego, zmarłego w 1716 roku, Piotra z Czekażewic Tarły, biskupa poznańskiego zmarłego w 1722 roku, Stanisława Hozjusza, Andrzeja Stanisława Młodziejowskiego oraz wielu proboszczów krobskich. Jest też kilka bardzo cennych portretów trumiennych rodziny Pudliszkowskich.
Kościół św. Ducha założony w roku 1513 (przypuszczalnie jednak w XV wieku – przyp. R.Cz.) tworzył dawniej swoją własną parafię i zwano go kościołem szpitalnym. Miał osobnego proboszcza. Świątynię zbudowano ze składek obywateli Krobi i okolicznych wsi. Drewniany kościół z wieżą miał swoje uposażenie, osobny cmentarz, grunty, budynki. Ziemię przekazano z czasem na rzecz szpitala miejskiego, ogrody sprzedano, budynki rozebrano.
Obecny ratusz w Krobi pochodzi z połowy XIX wieku. Przypuszczalnie został on wybudowany na miejscu poprzedniego, drewnianego z okazałą wieżą. Obok ratusza mieściły się jatki rzeźnickie i kramy, a w przybudówce sprzęty straży pożarnej. Na ratuszu znajdował się dzwon, który alarmował mieszkańców o pożarze lub gdy wymierzano karę chłosty pod pręgierzem i kiedy prowadzono skazańca na szubienicę. W 1805 roku na wieży ratuszowej umieszczono zegar, którym zajmował się najpierw kat, a potem kowal.
W XV stuleciu Krobia była stosunkowo dużym miastem. Ciągle się też rozbudowywała w kierunku Starej Krobi. Jeszcze w XVIII wieku znajdowały się w okolicy rozliczne lasy, a tuż za kościołem farnym rozciągały się topieliska i bagna aż po Żytowiecko. Stąd też pochodzi nazwa tejże okolicy – Zabłocie, a mieszkających tam ludzi zwie się zabłocianami.
Krobia miała za panowania biskupów poznańskich liczne przywileje, swobody i wolności, toteż doznawała pomyślnego rozkwitu. Nie wolno było się tutaj osiedlać Żydom, rozwijało się więc miejscowe kupiectwo i rękodzieło. Nie brakło tu też przed wiekami ludzi dzielnych i uczonych, którymi otaczali się biskupi. Kwitła wiedza i rzemiosło cechowe. Byli tu sławni nie tylko w okolicy płócienniczy, mający w mieście liczne warsztaty oraz farbiarze. Przywilejami cieszyli się też piwowarzy, których tu kilkudziesięciu posiadało własne i pańskie warzelnie piwa. Mieli swój cech i garncarze. Ich domy i warsztaty ciągnęły się w stronę Ciołkowa. Posiadali własny cech i prawa powroźnicy, a także krawcy, szewcy, rzeźnicy, młynarze, kowale.
Cechy, w zależności od swej pozycji, wydawały również własne rozporządzenia, a ponadto miały własne karczmy oraz sygnały do nich zwołujące. Rozprawiali w owych karczmach mistrzowie, jak najlepiej wykonać i sprzedać swoje wyroby, a rozmowy toczono przy garncu warzonego piwa lub wina. W XVI wieku organizacje cechowe znajdowały się w najwyższym punkcie swojego rozkwitu.
W dwudziestoleciu międzywojennym miasto posiadało oświetlenie gazowe i nowoczesną gazownię, prywatny młyn parowy, fabrykę cygar, rakarnię. Była apteka, kilka hoteli, zakład dla Sióstr Elżbietanek, Bank Ludowy. Były promenady i ogrody należące do dawniejszego zamku. Szkoda wielka, że Krobia nie miała już wtedy przywileju posiadania własnej szubienicy i wieszania złoczyńców, bo z pewnością spotkałaby zasłużona kara tych wszystkich, co wyrzynają w nocy krzewy i drzewa owocowe.
A teraz wnuczkowie kochani kontynuujemy nasz spacer po Krobi, gdzie u wylotu ulicy Szkolnej znajdowała się stajnia z wyprzęgalnią koni. Tutaj bowiem, w połowie drogi między Poznaniem a Wrocławiem mieściła się stacja dyliżansowa w obecnym domu pana Józefa Piotrowskiego. Była to stajnia dla wymiany utrudzonych koni, drobnych napraw uszkodzonych powozów. Tu także podkuwano konie w warsztacie kowalskim pana Szczepaniaka. Zechciejcie wiedzieć, że kuźnia ta jest najstarsza w Krobi.
Idąc w stronę Rynku wiemy, że po prawej stronie znajduje się apteka, która już w 1854 roku istniała. W piwnicach apteki mieściła się fabryka wódek, a jeden z trunków tu wytwarzanych nosił nazwę „Krobianka”. Jeśli Mariuszku nie wierzysz, przyjrzyj się dokładnie, bowiem do dnia dzisiejszego istnieje szerokie wejście do tych piwnic w celu wytaczania antałów ze spirytusem. Przyjrzyj się jeszcze uważniej – czy zauważyłeś, że w pewnych odstępach są wmurowane w ścianę kółeczka? Otóż przed wielu laty do tych kółek przywiązywano osiodłane konie, kiedy gospodarz udawał się do apteki po medykamenty. Podobne kółeczka były przed każdym wyszynkiem z piwem i wódką.
Rynek jeszcze w latach międzywojennych był wybrukowany polnymi kamieniami i często zarastał trawą. Do jej usuwania zgłaszały się biedne kobiety szukające jakiegokolwiek zarobku. Rynek był też miejscem straganowego handlu. Tutaj w każdą sobotę odbywały się targi płodami rolnymi. Dwa razy w roku, w okresie wiosennym i jesiennym, odbywały się jarmarki, na które zjeżdżali się kupcy z całego ówczesnego województwa. Po stronie zachodniej stały dwie figury: św. Floriana i św. Jana. Obie zostały zniszczone w latach okupacji hitlerowskiej. Nie wiem w jakiej intencji wystawiono posąg św. Jana, a nie św. Pawła, który jest patronem herbowym naszego miasta.
Na krobskim rynku odbywały się wszystkie manifestacje. Tutaj w roku 1929 owacyjnie witano prezydenta Polski Ignacego Mościckiego. W tym miejscu 21 października 1939 roku hitlerowcy dokonali potwornej egzekucji na 15 obywatelach naszego miasta i okolicy.
Na ul. św. Idziego mieszkał mój wujek, Antoni Jędryczkowski, od którego w latach pięćdziesiątych dowiedziałem się o różnych ciekawostkach dotyczących historii Krobi. Od niego wiem, że miasto nasze z czasów jego młodości nie posiadało chodników, a domy mieszkalne kryte były słomą, toteż pożary zdarzały się często. Najgroźniejszy z nich wybuchł w roku 1855. Strawił doszczętnie ul. Kościelskie, a jedynym budynkiem, który uniknął tego nieszczęścia, był dom waszej prababki Marcjanny Polaszkowej, który w latach sześćdziesiątych został rozebrany. Była to ostatnia słomiana chałupa w architekturze naszego miasta.
Pytacie – jak wyglądał taki dom i jak go budowano? Krótko to wyjaśnię. Podstawowym materiałem budowlanym było drzewo, glina, no i słoma. Na miejsce budowy przychodził cieśla i pracę swą rozpoczynał od odrabiania siekierą i piłą dużych kloców drzewa dębowego lub sosnowego. Belki wycinano dużą piłą ramową. Na wysokich stojakach umieszczało się kłody sosnowe, a tracz stojący na kłodzie pociągał piłę do góry, drugi stojący na ziemi, ciągnął z całej siły ku dołowi. Tak to ręczny tartak przygotowywał materiał budowlany. Następnie wyciosywano wiązania belkowe, łączone na capy, wlędźby itp. W ten sposób układano na ziemi całe elementy ścian przyszłego budynku. W poprzecznych belkach wyciosywano tzw. dybki, do których wciskano sztrychulce, czyli cienkie szczapy w odstępach 20 cm.
Kiedy ukończono montowanie ścian na ziemi, gotowe ożebrowanie podnoszono w całości do pionu, by później połączyć całość mocnymi wiązaniami. W tej fazie budowy istniał zwyczaj wieszania na szczycie budynku tzw. wiechy, na znak, iż roboty ciesielskie, stanowiące 70 % całości budynku, są na ukończeniu. Na okoliczność zawieszenia wiechy, czyli tzw. wińca, właściciel domu wystawiał obfity poczęstunek, suto zakrapiany gorzałką. Potem do pracy przystępowali gliniarze. Wypełniali oni całe ściany kratowe gliną, z dobrze wymieszaną słomą żytnią. Słoma była nieodzowna, jako element wiązania i ocieplania domu. Tak z grubsza wyglądała budowa.
Nad całością własności obywateli Krobi czuwał w porze nocnej „legendarny” stróż miejski, nazwiskiem Kotula. Był on niepodzielnym władcą miasteczka, kiedy nocne mroki otulały ulice. Zimą Kotula ubrany był w długi kożuch, sięgający do samych kostek, przepasany szerokim skórzanym pasem, za którym wsuniętą miał trąbkę alarmową na wypadek pożaru. W kieszeni nosił natomiast fajansową gwizdawkę, z której regularnie, co godzinę, pohukiwał jak sowa maszerując ulicami miasta. Poza tym w ręku dzierżył halabardę, wzorowaną na wartownikach zamkowych z czasów średniowiecza.
Taka wojownicza postać sunąca po ulicach miasta wzbudzała w nas, wówczas bardzo młodych ludziach, strach, a jednocześnie szacunek. Powszechnie mawiało się „złodziejaszku zmykaj, bo Kotula idzie”. Jednakże nawet Kotula nie mógł ustrzec mieszkańców od drobnych kradzieży, tym bardziej, iż ówczesne oświetlenie gazowe dawało bardzo mało światła. Pamiętam, że o zmroku pracownik gazowni, Berus, pracujący na popołudniowej zmianie zobowiązany był do obejścia miasta i zapalenia 8 lamp gazowych.
Wspomnieć mi tu też trzeba, iż w latach międzywojennych, a także po II wojnie światowej, Krobia posiadała swoistą komunikację omnibusową na trasie miasto – dworzec PKP. Transport ten funkcjonował jeszcze w latach siedemdziesiątych. Właścicielem omnibusu-dyliżansu był Julian Polowczyk, który codziennie dowoził pasażerów i przesyłki pocztowe na każdy pociąg. Krobia posiadała też komunikację autobusową na linii Gostyń-Krobia-Rawicz. Do dziś istnieją garaże przy parowozowni kolei. Po I wojnie światowej obywatel Gostynia, Heliodor Kornobis, na swym sfatygowanym fordzie woził krobian aż do czasu, gdy pojazd się po prostu rozsypał. Wówczas Krobia wzbogaciła się o pierwszą własną i jedyną do roku 1939 taksówkę, której właścicielem był pan Uciechowski.
Pamiętajcie moje kochane szkraby o staruszce Szkole kochanej, która zakończyła swą zaszczytną funkcję krobskiej uczelni. Dwieście lat służenia oświacie to spory szmat czasu – jakże więc nie poświęcić jej kilku zdań. Powiem też o moich latach w jej murach spędzonych. Z rozrzewnieniem wspominam pierwsze kroki, przekraczając naszą „świątynię wiedzy”. Tutaj nauczono mnie stawiania pierwszych liter pisanych na grafitowej tabliczce. W tych murach nauczyłem się poznawać świat, tutaj zostałem stopniowo wtajemniczony w zawiły świat fizyki i chemii.
Lekcje rozpoczynały się w krobskiej szkole o godz. 8.00, a kończyły się o 13.00. Pierwsze klasy miały do dyspozycji tzw. „szkołę czerwoną”, natomiast klasy drugiego szkołę poewangelicką. My starszaki – od klasy trzeciej do siódmej – uczęszczaliśmy do starej kasztelańskiej szkoły. Od strony zabudowy gospodarczej sygnaturka wydzwaniała czasookres lekcji. Dyżurny klasowy miał za zadanie oznajmiać dzwonkiem koniec przerwy. Czyniono to rzecz jasna możliwie długo, by urwać choć minutkę z godziny lekcyjnej.
Szkoła nasza miała zawsze mądrych pedagogów. Kierownikiem placówki w moim okresie szkolnym był Zygmunt Kokociński, który objął to stanowisko po panu Balickim. W skład grona nauczycielskiego wchodziły wówczas następujące osoby: harcmistrz Henryk Śniegocki, Zofia Krajewska, Jadwiga Szymkowiak, Szafrańska, Władysław Czajka, Feliks Pflanz, Ludwik Patelak, Stanisław Zajączek, Szumlakowski oraz pani Wanda Dudek.
Malkontenci z obecnych czasów twierdzą, że dzisiejsza młodzież jest nie do zniesienia, że kiedyś była lepiej wychowana i w ogóle lepsza. Gwoli prawdy powiem, byliśmy tacy sami, też niedbale odrabialiśmy lekcje, psociliśmy. Za wybryki szkolne mieliśmy często kłopoty z siedzeniem w ławce, po tym jak nauczyciel w kancelarii zaaplikował nam parę trzcinek na tylną część ciała. Na większą wyrozumiałość mogły w owych czasach liczyć dziewczynki, je karano wyłącznie kilkoma uderzeniami po „łapkach”. Bywało, że uczeń weteran, który odsiadywał po parę lat w jednej klasie, często w oczekiwaniu tylko na łaskawy los przeniesienia go do następnej klasy, był dryblasem znacznie przewyższającym nauczycielkę. Przywoływany do katedry celem odebrania kary lub reprymendy, wyrywał się i uciekał z klasy.
A było w tym okresie gdzie uciekać, jako że fosa była dla tych celów wspaniałym azylem. Była ona gruntownie zarośnięta trzciną, a w grząskie bagno nie każdy z nauczycieli odważył się ruszyć w pościg za zbiegiem. W tym swoistym „dzikim zachodzie” mieliśmy wspaniałe kryjówki do zabaw. Nie jeden amator tytoniowy miał w tych zaroślach wspaniałą okazję zakosztowania rozkoszy palenia papierosów. Gwoli ścisłości należy zaznaczyć, że owych amatorów zdecydowanie zwalczaliśmy na zasadzie samosądu.
Kolegą szkolnym z jednej z klas był Stefan Rakowski, mieszkający u swego wujka, krobskiego lekarza – pana Rajmunda Rakowskiego. Stefek jako dobrze wychowany uczeń nie wdawał się w żadne bójki na przerwach. Był przesadnie ugrzeczniony i z tego tytułu w swoisty sposób prześladowany. Byli bowiem zazdrośnicy, a w szczególności tacy, którzy do szkoły przynosili skąpe drugie śniadanie, składające się najczęściej z chleba posmarowanego smalcem lub margaryną . Oni to wybierali z jego teczki smakowite bułeczki z masłem i szynką obłożone. Ale nie tylko on był pozbawiony śniadania. Było to wówczas zjawisko dość nagminne, dyktowane głównie pobudkami zemsty.
Przykro o tym pisać, ale była to smutna prawda. Przykro wspominać też o tym, iż uboga uczniowska brać letnia porą chodziła boso do szkoły. W porze jesienno-zimowej chodziliśmy w tzw. drewniakach, a dziewczynki w pantoflach. Było to powszechne zjawisko i nikogo wówczas nie raziło. Tego rodzaju obuwie miało jednakże i swoją zaletę. W przerwach i po lekcjach wspaniale sprzyjały w zabawach na ślizgawce.
Nauczycielem śpiewu w naszej szkole był pan Władysław Czajka. Jemu to zawdzięczano, iż chór szkolny zdobywał w tym czasie liczne nagrody na powiatowych zjazdach chórów dziecięcych. Jemu też zawdzięczamy, że rozśpiewał uczącą się młodzież. Pamiętam, że obywatele Krobi, w szczególności zaś ci, którzy czerpali wodę z „dębówki”, byli zasłuchani i urzeczeni pięknem śpiewu naszego szkolnego chóru. Dzisiaj pan Czajka zbiera plon swojej wieloletniej pracy w postaci dobrze rozwijającego się zespołu „Harmonia”.
Corocznie szkoła nasza obchodziła „święto lasu”. W tym dniu sadziliśmy krzewy ozdobne oraz drzewa. W roku 1931 z tej okazji posadzono na ulicy Poznańskiej brzozy i włoskie topole. Topole rosły bardzo szybko. Co roku obserwowaliśmy, jak przybywa im wzrostu, dumni ze swego dzieła. Przyszedł jednak kres ich istnienia. W latach osiemdziesiątych obumarłe okazy topoli zostały wykarczowane. Zniknęły z naszego krajobrazu graby posadzone w dwóch rzędach przy drodze do szkoły kasztelańskiej.
Z łezką w oku wspominam chwile, kiedy po siedmiu latach pobierania nauki, opuszczaliśmy kochane mury szkolne. Wzruszająca była chwila, kiedy chór szkolny zaśpiewał tradycyjną pieśń pożegnalną:
Minęły lata szkolne, opuścić mamy Was
Za rok, za dzień, za chwilę razem nie będzie nas.
Kierownikowi krobskiej szkoły także oczy napełniły się łzami. Pan Kokociński był wspaniałym pedagogiem i wychowawcą. Na pewno jego serce było wówczas z nami. Był jednak spokojny, że spełnił swój obowiązek należycie. Być może myślał, jak potoczą się dalsze losy jego wychowanków.
Dzisiaj z perspektywy wielu lat można powiedzieć, iż nauka w krobskiej szkole dawała owocne plony. Tutejszą bowiem szkołę ukończył m.in. sławny geolog profesor Józef Zwierzycki. Jego nazwisko wpisało się złotymi literami w świat nauki naszego kraju. Absolwentami tutejszej szkoły są też całe zastępy lekarzy i naukowców. Jedno jest pewne, nasza szkoła pod kierownictwem tak wspaniałych wychowawców dobrze spełniała swój obowiązek wobec społeczeństwa.
Ośrodek życia kulturalno-artystycznego w Krobi stanowiła sala widowiskowa obywatela Walentego Wojcieszyńskiego. Na miarę potrzeb tutejszej ludności, w latach międzywojennych, była w zupełności wystarczająca. Jej wspaniały wystrój zawdzięczano panu Władysławowi Szulcowi. Był on niezwykłym malarzem. Nie tylko parał się malowaniem pomieszczeń mieszkalnych, lecz spod jego pędzla wychodziły również dzieła artystyczne. Do dzisiaj podziwiamy jego prace, a szczególnie kurtynę sceniczną, która jest wprost majstersztykiem. W posesji pana Macieja Urbańskiego oglądać możemy scenę polowania na kaczory. Powstała ona przed sześćdziesięciu laty i nie uległa zniszczeniu. Świadczy to, iż Szulc sumiennie i dokładnie dobierał farby, a także, że miał spory talent artystyczny. Wykonał on również herbarze cechowe w sali magistrackiej, które zamalowano w latach okupacji hitlerowskiej. Odkryte po wyzwoleniu wcale nie straciły na swej doskonałości. Szulc mieszkał w posesji Romana Fórmanowskiego, który posiadał restaurację. Ona także była przyozdobiona malowidłami Szulca. Był on również poetą.
Jak już wspomniałem, sala pana Wojcieszyńskiego była niemalże jedynym miejscem, gdzie koncentrowała się krobska działalność kulturalno-artystyczna tamtych lat. Pamiętam, jako 12 letni chłopiec, kiedy w tej sali zegarmistrz wyświetlał filmy. Były to oczywiście filmy nieme. Dlatego też pan Zygmunt Bujakiewicz siadał do fortepianu i obserwując fabułę dawał podkład muzyczny, stosowny do akcji toczącej się na ekranie. Bujakiewicz był wyśmienitym akompaniatorem. Jakież to było oglądanie. Z braku elektryczności – nieodzownej do lampy projekcyjnej – Kwiatkowski ustawiał rower odwrócony kołami do góry i angażował rosłego chłopaka, by ten obracając pedałami uruchamiał dynamówkę rowerową, z której płynął prąd. Młodzieniec raz po raz zerkał na ekran, śledząc tok akcji. Zdarzało się, że zafascynowany zapominał kręcić i film natychmiast się urywał. Pamiętać też trzeba, iż klatki filmu w projektorze przesuwano za pomocą korbki, którą osobiście kręcił pan Kwiatkowski. Były to początki polskiej kinematografii.
Po kilkuletniej działalności Kwiatkowskiego, w latach trzydziestych nastąpiła wielka zmiana, gdyż tu i ówdzie w Polsce zaczęto uruchamiać kina dźwiękowe. Z czasem ta nowinka dotarła i do Krobi. W roku 1937 pan Ildefons Weinert uruchomił w sali Wojcieszyńskiego stałe kino dźwiękowe, które otrzymało nazwę „Bajka”. Tutaj wszystko było zautomatyzowane. Nad sprawnym działaniem agregatu prądotwórczego czuwał pan Hoppe. W jesienno-zimowe wieczory już na dwie godziny przed seansem uruchamiano agregat, by iluminacją świetlną przed wejściem do kina zaimponować nowoczesnością i przyciągnąć widzów. Gwoli ścisłości powiedzieć muszę, że mimo atrakcyjności tytułów granych w „Bajce” pan Weinert z trudem wiązał koniec z końcem. Bilety wstępu były bowiem bardzo drogie i wynosiły 1 zł. Właściciel dużo płacił za wynajem filmów sprowadzanych z Poznania, a musiał ponadto opłacić operatora, kasjerkę i pana Hoppe. Po wojnie Weinert opuścił Krobię, a w jego miejsce od roku 1950 działalność filmową kontynuowało kino objazdowe z Gostynia.
Pamiętam dużą sensację sportową z okresu międzywojennego. Otóż w roku 1936 zorganizowano w Krobi tygodniowy mityng zapaśniczy. Przyjechała wówczas czteroosobowa grupa atletów, w tym jeden muskularny Murzyn, który wzbudził tu ogromne zainteresowanie, prezentując swą sylwetkę po ulicach miasteczka. W zawodach wzięli udział również krobianie: Stefan Wałkiewicz i Józef Bartel. Codziennie z zapartym tchem śledziliśmy występy naszych zapaśników. Sala, szczelnie wypełniona, oczekiwała na ich sukcesy. Dreszcz emocji i niepokoju przebiegł po ciałach widzów, gdy murzyński olbrzym zakleszczył naszego zapaśnika – Józefa Bartla. Trwało to niemal minutę, a wszyscy odczuwaliśmy blisko koniec walki. W pewnym momencie krobskiemu zapaśnikowi udało się uwolnić z żelaznego uścisku Murzyna, przerzucając go przez plecy, Arbiter zawodów wszem i każdemu z osobna ogłasza zwycięstwo naszego siłacza. Ryk zadowolenia rozbrzmiewa w sali. Publiczność skanduje Bartel, Bartel. Niestety, w innej walce tego dnia Stefan Wałkiewicz przegrał z Niemcem. Wszyscy czekaliśmy na następne dni zawodów. Regulamin przewidywał bowiem, iż walkę stoczyć musi każdy z każdym. Emocje sięgnęły szczytu w niedzielę. Nie pamiętam ostatecznych wyników mityngu. W każdym razie wydarzenia związane z zapasami komentowano w mieście przez kilka następnych dni. Choć znacznie później dowiedzieliśmy się, że wszystkie walki były z góry zaaranżowane.
Były też w Krobi i inne widowiska. Był pokaz tresury niedźwiedzia. Za opłatą pięćdziesięciogroszowego wstępu podziwialiśmy brunatnego misia demonstrującego picie wódki z butelki, powrót zataczającego się do domu, tańczącego. Widowisko to, chociaż trwało tylko godzinę, dostarczyło nam niemałej frajdy. Podziwialiśmy niedźwiedzia naśladującego ludzkie ułomności i przywary. W okresie wiosenno-letnim gościliśmy również na rynku i na placu Kościuszki objazdowy cyrk wędrowny, składający się tylko z dwóch osób. Ten niepowtarzalny cyrk produkował się wyłącznie jednym numerem – przebijania kobiety umieszczonej w blaszanej beczce szpadą. Przedstawienie cieszyło się jednakże sporą popularnością, a właściciel cyrku nieźle na tym zarabiał. W pańskim ogrodzie, zwanym obecnie Ogrodem Ludowym, mieściła się salka taneczna, która służyła również miejscowemu Towarzystwu Gimnastycznemu „Sokół”. Tam codziennie odbywały się ćwiczenia gimnastyczne, które pozwalały rozwijać tężyznę fizyczną. W zimowej porze zajęcia przenoszono do sali pana Wojcieszyńskiego, która przystosowana była do uprawiania gimnastyki.
Instrumenty perkusyjne były wykładnikiem działania życia i wyznacznikiem naszego miasta. Dzwon św. Mikołaja, zawieszony wysoko na wieży kościelnej, każdego ranka wzywała do rozpoczęcia pracy. Ogłaszał też czas ostatniej drogi do wiecznego spoczynku każdego mieszkańca. Tak więc wraz z dźwiękiem dzwonu kończyło się istnienie człowieka na tej ziemi. Jakżeż żałosna dla nas krobiaków była wiadomość, że Niemcy w swych zaborczych pokusach zdjęli Mikołaja. Jego zawartość miała podreperować niedobór materiałów kolorowych w przemyśle wojennym III Rzeszy. Na nic to się jednak zdało. Tuż po wyzwoleniu w 1945 roku zdjęto dzwon ze zboru ewangelickiego i umieszczono go na wieży naszego kościoła. Dzwoni do dnia dzisiejszego. Przeżył nienaruszony katastrofę zawalenia się wieży kościelnej w dniu 8 maja 1968 roku.
Wspomnieć muszę i o mniejszych dzwonkach. Bodaj w każdym majątku ziemskim dzwonek karbowego nawoływał ludzi do pracy, a w południe, po dwugodzinnej przerwie, ponownie wzywał do roboty. Pamiętam, że my małe wówczas szkraby, towarzyszyliśmy karbowemu, którego zadaniem było punktualne uruchamianie sznura sygnaturki. Szkoła nasza wyposażona była w podobny dzwoneczek, który sygnalizował rozpoczęcie lekcji lub upragnioną przerwę. O godzinie 12.30 z radością witaliśmy zakończenie lekcji, by nareszcie dać upust nagromadzonej energii .Charakterystyczny dzwonek posiadał magistrat krobski. Chodził z nim woźny magistracki, pan Stanisław Andrzejewski. Niemal codziennie chodził on po ulicach miasteczka, dzwoniąc przywoływał słuchaczy, by odczytać zarządzenie burmistrza. Działo się tak jeszcze jakiś czas po zakończeniu II wojny światowej.
Krobia była i jest po dziś dzień miejscowością rolniczą. Od niepamiętnych czasów ziemia uprawiana była tu przez doświadczonych, a przy tym pracowitych rolników. Dawała znakomite plony. Z tego tytułu zbyt na produkty rolne, trzodę chlewną i bydło był bardzo duży. Liczna była więc grupa handlarzy. Każdy kupiec trzody posiadał wysoki, masywny wóz osadzony na niskich, acz solidnych kołach. Klapa tych wozów oparta o ziemię stanowiła wygodny pomost dla wprowadzanego bydła. Każdego ranka o świcie wyjeżdżano na wioski i głośnym wołaniem „ciel ahoj, ciel ahoj” przywoływano gospodarzy, by załatwić transakcję handlową. Handlarz, z nieodłącznym biczyskiem w dłoni, wchodził na podwórze i po ceremonialnych powitaniach, zapytaniu o zdrowie domowników, a przede wszystkim jak chowają się dzieci, udawał się do obory na przegląd bydła. Każdorazowo gospodarz żądał ceny jak najwyższej, a kupiec, klnąc się na wszystkie świętości, twierdził, iż ojciec by się w grobie przewrócił, gdyby taką cenę zapłacił. Gdy dochodzono do porozumienia i uzgodnienia zapłaty, przyklepywano się po rękach.
Ciekawie przedstawiał się skup świń. Tutaj handlarz chwytał za ogon świniaka i podnosząc go do góry na wyczucie oceniał jego wagę. Wiadomo, iż gospodarz poprzedniego dnia zważył swojego świniaka, w dodatku jeszcze rano dał obfitą karmę. Wytrawny kupiec, znawca swej branży, rzadko na podobne sztuczki dał się nabrać. W tej sytuacji także następował długi i żarliwy targ. Kozami raczej tu nie handlowano, jako, że skup tych zwierząt był poniżający w oczach kupca. Zresztą cztery razy w roku odbywały się jarmarki, na których na tzw. kozim rynku, przy Dębówce odbywał się handel tymi zwierzętami. Masowo skupowane wędrowały do wielkomiejskich rzeźni jako skopowina.
Gęsi to szczególny rodzaj handlu drobnicy rzeźnej. W tej materii tutejszymi specjalistami byli: Stanisław Pawlicki i Jan Wałkiewicz. Jesienną porą gąski – dobrze opierzone, wykarmione, podskubane przez gospodynię – czekały na nabywców. Pędzono je całymi stadami, blokując drogi. Zdarzało się, iż z jednej wioski skupowano ich około 400 sztuk. Potem pędzono je kilometrami do Krobi lub bezpośrednio na stację kolejową, gdzie czekały wielopiętrowe wagony, specjalnie przystosowane do przewozu gęsi. Te, które trafiały do Krobi przez kilka dni przebywały w tutejszych gospodarstwach. Pamiętam, że w czasie skupu niejeden sąsiad pana Pawlickiego czy Wałkiewicza przez parę nocy pozbawiony był snu, gdyż gęsi organizowały wówczas wielogodzinne koncerty. Zapewne i w Krobi, by ułatwić sobie transport tych zwierząt, „podkuwano je”. Czyniono to, w ten oto sposób. Stadem przeprowadzano gęsi przez wrota otwarte na szerokość metra. Na taką lukę bowiem wylewano na ziemię dość rzadką smołę. Przechodzące gęsi wchodziły w smołę, a następnie maszerowały po piaszczystej drodze za wrotami. W ten sposób piasek przylepiał się do osmolonych nóżek i z czasem cała ta masa twardniała. Zaopaczone w takie oto „buty” gęsi mogły iść nawet kilka kilometrów.
Handlowym wydarzeniem dla całego krobskiego społeczeństwa były wiosenne i jesienne jarmarki. Bardzo okazale wyglądał przede wszystkim wiosenny jarmark. Cały rynek zastawiany był wówczas straganami wszelkiej branży kupieckiej. Nie mogło zabraknąć i tradycyjnego „Jakuba”. Szczególny to był kupiec. Swój mały straganik rozkładał na cokole figury św. Floriana i głośnym wołaniem nakłaniał do zakupu. Wziąwszy w rękę notes proponował za niego 50 groszy. Widząc ironiczne spojrzenia klientów, dokładał ołówek, by kawaler miał czym zapisać datę spotkania z dziewczyną. „To mało!” – krzyczy Jakub i dokłada do wcześniejszej oferty lusterko, aby młodzieniec mógł zobaczyć swoją uśmiechniętą twarz, a wkrótce proponuje jeszcze grzebyk. Obserwując zainteresowanie kupujących oraz ich wrażenie, z przyjaznym uśmiechem Jakub dokładał lizaka wołając:
Panowie i Panie,
ja mówię prawdę, nie kłamię,
ja od gadania prawie już padam,
ja do tego interesu swoją forsę dokładam.
Po tej przemowie wręczał klientowi produkty, kasując 50 groszy. Następni chętni już cisnęli się do niego, chcąc skorzystać z niebywałej okazji. Jakub zarobić zarobił, lecz jego gardło solidnie się napracowało.
Wschodni sektor rynku zajmowali zawsze kupcy żydowscy, którzy przyjeżdżali aż z Kalisza. Żyd, jak to Żyd, do handlu posiadał szczególną smykałkę. Klienta rzadko wypuszczał z rąk. Przykładowo żądał za ubranie 50 złotych, klient proponował 25 złotych, lecz dalej mocno zachwalał swój towar. Mówił, że materiał to czysta wełna, że ubranie leży jak ulał. W końcu wznosząc błagalny wzrok ku niebu stwierdzał, iż za taką cenę towaru oddać nie może. Po zastanowieniu proponował sumę 35 złotych, mówiąc, że na tej transakcji traci, ale uczyni specjalny wyjątek. Po półgodzinnym targowaniu ubranie osiągnęło cenę 30 złotych. Żyd zacierał ręce, bowiem uzyskał godziwą cenę. W sektorze żydowskim na przenośnych piecykach gotowano herbatę i jedzono bułki, obficie obłożone cebulą. Piecyki, zwane „cygankami” w zimne dni ogrzewały zmarznięte ręce i nogi.
Na jarmark przyjeżdżało się nie tylko, aby coś kupić lub sprzedać. Przybywano też tutaj po to, by się spotkać, poplotkować. Zawierano znajomości, wymieniano opinie i poglądy. Tego typu spotkania odbywały się zazwyczaj w restauracjach, a było ich w tym czasie w Krobi 10. Rzeźnicy na okoliczność odbywanego jarmarku przygotowywali gorące parówki z bułeczkami. Kobiety oblegały sklepy piekarnicze. Pałaszowano sterty rogali, pączków, placków. Gospodynie rozmawiały o dzieciach i gospodarstwie, mężczyźni zaś snuli ambitniejsze pogwarki – głównie o koniach. Nieraz na jarmarkach zawierano wstępne umowy przedmałżeńskie, układając się do kogo przyjdzie na gospodarstwo i ile ziemi dołoży do wiana.
Każdorazowo na jarmarkach pojawiały się typy spod ciemnej gwiazdy – oszuści, naciągacze, złodzieje. Rynek był centralnym miejscem jarmarku, natomiast na targowisku położonym tuż przy strzelnicy Kurkowego Bractwa Strzeleckiego odbywały się targi na bydło i konie. Na trasie między tymi punktami handlowymi, zazwyczaj w plantach, stawiali swoje stoliki amatorzy łatwego zarobku – szulerzy, wydrwigrosze. Obstawiały ich całe stada naganiaczy. Zawsze też znalazły się rzesze łatwowiernych ludzi. Niejeden przegrał tutaj pieniądze uzyskane ze sprzedaży konia lub krowy.
Jednym z charakterystycznych sposobów handlu był tzw. handel domokrążny. Niemal każdego dnia we wioskach pojawiali się handlarze oferujący obrazy Świętej Rodziny, niezbędne w gospodarstwie przedmioty i urządzenia codziennego użytku, wyroby luksusowe. Przybywano na wieś również po to, by nabyć żelastwo, szmaty, królicze skórki. Po wioskach Biskupizny wędrował wóz zaprzężony w chudą szkapinę, a jego właściciel uderzeniem w dzwonek ogłaszał, że przyjechał handlarz.
My wówczas, małe szkraby, wyciągaliśmy ze strychu co tylko się dało, by w zamian otrzymać piejącego kogucika lub harmonijkę ustną. Dziewczynki wymieniały znalezione żelastwo, szmaty, jajka na pierścionki, laleczki i łakocie. Tak w wielkim skrócie przedstawiam sposób i system międzywojennego handlu, jaki obowiązywał w Krobskiem.
Moje wzrastanie datuje się od uzyskania niepodległości naszej Ojczyzny. Kiedy miałem sześć lat panowała w Polsce wielka huśtawka cen. Miliony się zarabiało i milionami się płaciło za niezbędne produkty. Były to więc lata niezwykle trudne. Bezrobocie było zjawiskiem powszechnym. Powszechny był również niedostatek żywności. Nic nie wróżyło szybkiej poprawy. Stan taki trwał aż do wybuchu II wojny .światowej.
Krobia w dwudziestoleciu międzywojennym miała około 150 bezrobotnych mężczyzn, a każdy z nich miał liczną rodzinę, którą trzeba nakarmić i przyodziać. Starano się to czynić na różne sposoby. Część tych osób wychodziła całymi rodzinami na żniwne ścierniska, na tzw. „zbierunkę”. Zbierało się pojedyncze kłosy w kiście, a wieczorem niosło się je płachcie jutowej do domu. Nazajutrz młócono na podwórzu „kałką” owe kiście, potem owiewano z plew na wietrze, a czyste ziarna mielono w młynie na mąkę. Teraz pozostało już tylko upiec pulchny chleb.
Liczne i pracowite rodziny w sezonie żniwnym były w stanie uzbierać nawet tyle ziarna, że starczało ono na wiele tygodni. Były i takie przypadki, że bezrobotna brać przyjeżdżała na pola na rowerach, by tutaj omłócić coś dla siebie. Ojciec rodziny, kręcąc pedałami odwróconego roweru, uruchamiał swoistą młockarnię, gdzie w szprychy wkładano snopki zboża. W pracy tej uczestniczyło zazwyczaj kilka osób. „Urobek” jednej nocy wystarczał na chleb na kilka tygodni. W tej sytuacji rolnicy musieli w nocy pilnować swych pól.
Nie sposób było jesienią pozostawić bez dozoru kopczyki z ziemniakami. Kto nie przypilnował, rano niewiele już mógł zebrać. Czyż można się jednak temu dziwić? Pracy nie było, a z czegoś trzeba było żyć. Magistrat miejski nie miał wystarczających środków finansowych na obdzielenie zapomogami wszystkich potrzebujących. W latach trzydziestych krobski samorząd przeznaczył pewną kwotę na likwidację tzw. „pańskiego sadu”, by na tym miejscu wznieść boisko sportowe. Prowadzono w tym czasie także oczyszczanie fosy okalającej szkołę. Przy tych pracach zatrudniano sporą rzeszę bezrobotnych. Mieli oni zajęcie niemal przez cały rok.
Prawie w każdym biednym domu, w okresie jesiennym, uruchamiano miniaturowe cukrownie. Buraków było wówczas w nadmiarze. Zbierało się je bowiem na drogach, kiedy spadały z wozów. Wiadomo bowiem, że buraki cukrowe transportowano do cukrowni lub na stację PKP konnymi wozami, na kołach sztabowych, po nienajlepszej nawierzchni drogowej. Szybko można było więc uzbierać sporą ilość surowca. W domach oczyszczano buraki z ziemi, myto w dużych baliach, rozdrabniano siekaczami, a następnie zsypywano do dużych kotłów pralniczych, gdzie gotowano aż do pełnego rozmiękczenia. Dalej wyciskano buraki w prymitywnej prasie. Uzyskany syrop poddawano dalszemu gotowaniu, aż do momentu, gdy uzyskiwał on stan zagęszczonej zawiesiny. W końcu syrop rozlewano do mniejszych naczyń. Teraz już gotowy produkt czekał na konsumpcję.
W okresie międzywojennym brak pieniędzy zmuszał ubogą ludność do gromadzenia opału na zimę. W lesie zbierano chrust, a za zezwoleniem leśniczego, wykopywano pniaki-karpiny. To były właściwie jedyne sposoby zgromadzenia niezbędnej ilości opału na okres zimowy, nie biorąc pod uwagę oczywiście kradzieży.
Powszechnym zjawiskiem tego okresu było żebractwo. Niemal każdy dom w Krobi odwiedzany był przez biedaków chodzących po prośbie. Szczególnie nachodzone były mieszkania kolejarzy. Niełatwe życie wiodła ta żebracza brać. Często spotykali się z obelżywymi słowami, szczuciem psami itd. Inna grupa urządzała na podwórzach swoiste recitale wokalno-muzyczne. Trzy lub czteroosobowa grupa śpiewaków przy wtórze gitary nuciła sentymentalne piosenki. Równocześnie jeden z artystów z czapką podchodził do słuchaczy i zbierał drobne datki. Pojawiał się też tutaj kataryniarz z nieodłączną papugą. Dosyć często gościliśmy na naszych podwórkach poskromiciela węży.
Nam, normalnym zjadaczom chleba z Krobi i okolicy, też nie żyło się wówczas najlepiej. Większość mieszkańców zmuszona była nabywać najpotrzebniejsze produkty na kredyt. Udzielał go każdy właściciel sklepu. Idąc na zakupy brało się tzw. książeczkę bordową. W niej kupiec zapisywał każdy zakupiony towar. W końcu miesiąca, gdy ojciec przynosił pensję, matka niosła do sklepu całą kwotę. I tak było co miesiąc.
Krobia była zawsze potężnym ośrodkiem działalności społeczno-politycznej. W tym względzie miasto nasze miało naprawdę czym się poszczycić. W dwudziestoleciu międzywojennym istniały tutaj organizacje i stowarzyszenia, po których dziś pozostały tylko wspomnienia. Pozwolę sobie najpierw na małą wyliczankę, nim przystąpię do ich omówienia. Działały więc przed II wojną światową w Krobi: „Strzelec”, Towarzystwo Śpiewu „Harmonia”, Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół”, Związek Harcerstwa Polskiego, Stowarzyszenia Młodzieży Polskiej, Stowarzyszenie Młodych Polek, Związek Powstańców Wielkopolskich, Kurkowe Bractwo Strzeleckie, Ochotnicza Straż Pożarna, Stronnictwo Ludowe, Stronnictwo Narodowe, Towarzystwo Wincentego a Paulo, Klub Sportowy „Iskra”.
W zestawieniu tym zabrakło organizacji cechowych. Niektóre z nich w minimalnym stopniu kontynuują swoją działalność. Dla przykładu, cech krawiecki w dzień swego patrona zbiera się w kościele na uroczystym nabożeństwie w intencji żyjących i nieżyjących braci krawców. W godzinach wieczornych tego samego dnia gromadzą się wszyscy na poczęstunku i gawędzą na tematy cechowe. Cechom młynarzy i piekarzy patronuje św. Marcin, cechowi rzeźnickiemu Matka Boska. Zrzeszeni byli też stolarze i bednarze. Bractw cechowych było jeszcze więcej, ale nie wszystkie pamiętam. Działalność bractwa cechowego przejawiała się przede wszystkim w kościele. W bocznych nawach stały skrzynie cechowe, w których przechowywano świece woskowe. Nad tymi skrzyniami pieczę sprawował senior cechowy p. Kędziora. Znał on wszystkich członków cechowych.
Pamiętam z tego okresu ciekawy zwyczaj cechu szewskiego. Byłem wówczas zaprzyjaźniony z synami mistrza Jana Pawlaka, którego mianowała brać cechowa starszym majstrem. Z tego też tytułu miał on pewne obowiązki. Należało do nich między innymi powiadamianie wszystkich członków bractwa o cechowych zebraniach. W przypadku śmierci członka cechu starszy majster musiał obnosić tzw. kurendę. Był to ołowiany ryngraf, na którym wytłoczone było godło cechowe, a u dołu kredą wpisywano nazwisko zmarłego oraz datę i godzinę pogrzebu. Nie udało mi się ustalić, czy ów zwyczaj był praktykowany także w innych cechach. Są to już bardzo odległe czasy, a opisany przeze mnie fakt miał miejsce w roku 1928.
W dwudziestoleciu międzywojennym działał w Krobi „Strzelec”. Członkami tej organizacji byli zwolennicy Józefa Piłsudskiego. Do „Strzelca” należał prawie każdy bezrobotny, gdyż w ten sposób łatwiej można było znaleźć pracę. Ideowym przywódcą tej organizacji był hrabia Grocholski, właściciel majątku Rogowo. Liczba członków wahała się między 40 a 50. Obok bezrobotnych należeli tu przede wszystkim urzędnicy państwowi.
Istnienie Towarzystwa Śpiewu „Harmonia” datuje się od roku 1908. Organizacja ta poza swoją statutową działalnością zajmowała się też organizowaniem przedstawień teatralnych i operetkowych.
Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół” było w tym okresie organizacją czysto sportową. Członkowie w swoich częstych występach prezentowali pokazy zbiorowych ćwiczeń wykonywanych w takt muzyki orkiestry dętej. Niejednokrotnie podziwialiśmy efektowne piramidy, w których brało udział 100 sokołów. Dech zapierało nam w piersiach, gdy na szczycie owej ludzkiej piramidy najodważniejsi i najsprawniejsi członkowie Towarzystwa wykonywali efektowne stójki i różne inne ekwilibrystyczne wyczyny.
Istnienie Związku Harcerstwa Polskiego datuje się już od roku 1913. Patronem męskiej drużyny był Tadeusz Kościuszko, a żeńskiej Maria Konopnicka. W latach międzywojennych harcerstwo miało liczne grono zwolenników, do których i ja należałem. Organizacja nie posiadała ograniczenia wiekowego. Stanowiły ją zuchy (dzieci do lat dziesięciu) i harcerze (przede wszystkim młodzież szkolna). Przed wojną zastępy harcerskie prowadziły swoistą rywalizację na polu pozyskiwania funduszy na letnią działalność. Organizowano między innymi przedstawienia kukiełkowe. Pięknie to wyglądało, kiedy harcerze maszerowali w zwartym szyku z pieśnią na ustach ulicami Krobi.
Stowarzyszenie Młodzieży Polskiej to organizacja typowo katolicka. W każdym działaniu przejawiało się religijne wychowanie młodych ludzi, uzupełniane życiem sportowym. Był to nieodzowny element zaspokajający potrzeby młodzieńczego wieku. Podobnym charakterem legitymowała się organizacja żeńska, czyli Stowarzyszenie Młodych Polek.
W okresie międzywojennym działał też tutaj Związek Powstańców Wielkopolskich, który tworzyli uczestnicy powstania wielkopolskiego 1918/1919 roku. Działalność tej organizacji ograniczała się jednakże w zasadzie do zebrań i spotkań kombatanckich i do udziału w uroczystościach państwowych. Po II wojnie światowej organizacja ta przekształciła się w Związek Bojowników o Wolność i Demokrację.
W roku 1923 powstało w Krobi Kurkowe Bractwo Strzeleckie. Członkami byli zamożni mieszczanie i urzędnicy. Hasłem przewodnim organizacji było „Ćwicz oko i dłonie w ojczyzny obronie”. W 1925 roku wybudowano tutaj strzelnicę do wyłącznego użytku bractwa. Dziesięć lat później dobudowano drugą strzelnicę, która służyła organizacji „Strzelec” i młodzieży z Przysposobienia Wojskowego. Strzelnica co jakiś czas rozbrzmiewała salwami karabinowymi, a w „Pańskim Sadzie” dla licznej gawiedzi przygrywała orkiestra. W okresie Zielonych Świąt koncertowała orkiestra dęta 17 pułku ułanów z Leszna.
Pierwszym zielonoświątkowym królem kurkowym w Krobi został Józef Polcyn, właściciel dużego warsztatu ślusarskiego. Radość domowników i całej ulicy Kobylińskiej z tego wydarzenia nie miała granic. Głównym reżyserem corocznych zawodów strzeleckich był Edmund Poprawa. W jego oczach i rękach spoczywał w zasadzie los przyszłego króla kurkowego. Po każdym strzale specjalnym wskaźnikiem pokazywał czy kula trafiła w ósemkę lewo dół, czy też w inny punkt tarczy.
Kolejną krobską organizacją była, powstała w 1910 roku, Ochotnicza Straż Pożarna. Strażacy posiadali swą remizę tuż pod bokiem kościoła św. Ducha. Bosaki, drabiny i wiadra stanowiły wówczas jedyny ekwipunek ratowników spod św. Floriana. W kilku miejscach miasta były punkty alarmowe, do których zgłaszały się osoby w razie zauważenia pożaru. Trąbka sygnałowa służyła zaś do zmobilizowania liczniejszej grupy strażaków. Mimo tak skromnych środków, ratownikom udawało się szybko docierać do pożaru i skutecznie gasić ogień. Dodajmy, że w owym czasie znaczną część krobskiego budownictwa stanowiły drewniane domy kryte strzechą.
W latach międzywojennych działało tu Stronnictwo Ludowe, skupiające w swych szeregach przede wszystkim rolników. Nazywaliśmy ich witosami, gdyż na czele tej organizacji stał Wincenty Witos – światły i mądry człowiek. Ich odznaką był mieczyk Chrobrego przeplatany biało-czerwoną wstęgą.
Kolejną organizacją, która działała w Krobi było stowarzyszenie charytatywne naszych pań – Towarzystwo św. Wincentego a Paulo. Celem tego dobroczynnego grona ludzi było niesienie pomocy ubogim mieszkańcom naszego miasta. Panie zrzeszone w tej organizacji to głównie żony zamożniejszych kupców krobskich, które z całym poświęceniem pomagały ulżyć doli najbiedniejszej części naszej społeczności. Różnymi sposobami zdobywano środki finansowe na realizację programu pomocy – organizowano w parku kościelnym bale kostiumowe, zabawy taneczne i przedstawienia teatralne. Filarem organizacji były Stanisława Kulczyńska i Zofia Zborowska. Panie te często kwestowały przed wejściem do kościoła. Cieszyły się one wielkim autorytetem w naszym mieście, toteż rzadko odmawiano im datku na ubogich.
Kończąc krótki opis krobskich stowarzyszeń i organizacji muszę jeszcze raz wspomnieć o klubie sportowym „Iskra”. Jego działalność zapoczątkowana została wybudowaniem boiska sportowego na miejscu „Pańskiego Sadu” w roku 1932. W latach trzydziestych zawodnicy swoje treningi odbywali niemal codziennie. Pamiętam więc sporo nazwisk krobskich piłkarzy z tego okresu: Zimny – kominiarz, a zarazem bramkarz naszego zespołu, Alfons Polcyn – obrońca, Józef Duda, Józef Cwojdziński, nauczyciel Tabaka, który zmienił nazwisko na Dmowski, Stanisław Wiśniewicz, właściciel tartaku, Tadeusz Michalak, Konrad Urbański.
Natychmiast po wyzwoleniu ożyło ponownie życie sportowe w naszym mieście. Przedwojenną „Iskrę” przemianowano na „Conkordię”. Pierwsze lata powojenne przyniosły wiele sukcesów. Klub sportowy święcił tryumfy. Grali tu wówczas bracia Smektałowie, Musielakowie, Roman Adamski i wielu, wielu innych.
Dnia 1 września 1939 roku Niemcy napadły na Polskę. Wybuchła wojna, którą później nazwano II wojną światową. Prawie natychmiast Krobia opustoszała, choć nic nie wskazywało, że gdzieś w okolicy toczą się walki. Zniknęli nawet żołnierze Obrony Narodowej. W miasteczku życie zamarło. Wstrzymano prace w młynie, z gazowni miejskiej wypuszczono cały zapas gazu.
Około godziny 10.00 wspólnie z kierownikiem młyna Józefem Wesołowskim zauważyliśmy dużą platformę meblową, zaprzężoną w trzy silne konie, podążającą z Rawicza w kierunku wschodnim. Jak się później okazało, był to ładunek akt rawickiego więzienia. Przesyłka była szczelnie okryta brezentową plandeką i silnie strzeżona.
Za kilka godzin z tego samego kierunku pojawiła się duża grupa ludzi – około 2000. Byli to więźniowie. Część z nich miała cywilne ubrania. W pewnym momencie na podwórze młyna weszło dwóch więźniów ubranych w pasiaki. Byli bardzo utrudzeni, gdyż po wypiciu kubka wody usiedli na ławce. Pan Wesołowski wdał się z nimi w rozmowę. Okazało się, że są oni więźniami politycznymi. Po spożyciu posiłku i krótkim odpoczynku ruszyli w dalszą drogę. Już po zakończeniu działań wojennych udało się ustalić, iż jednym z tych więźniów, który z nim rozmawiał, był Marian Buczek.
Nastały ponure lata okupacji. Szczególnie tragiczny dla mieszkańców Krobi był dzień 21 października 1939, kiedy to w publicznej egzekucji rozstrzelano 12 tutejszych Polaków. Dwa dni wcześniej aresztowano 30 ludzi z miasteczka i okolicy. 20 października Niemcy zażądali od właściciela młyna parowego Adama Kulczyńskiego, aby dostarczył 100 worków jutowych do tartaku Tomasza Wiśniewicza. Tam worki napełniono trocinami tartacznymi. Wypełnione worki oraz belki stropowe załadowano na platformę młyńską, która wyruszyła na rynek. Wszystkie te czynności były nadzorowane przez niemiecką policję.
W tym samym czasie część byłych żołnierzy Obrony Narodowej skierowana została na cmentarz katolicki w celu przygotowania dużego masowego grobu. Z krobskiego rynku wyrwano kamienie i ułożono je pod ścianą muru. W opróżnione miejsce wkopano belki, przylegające ściśle jedna do drugiej. Konstrukcję obłożono zaś workami z trocinami.
21 października około godziny 14.00 przyszedł do młyna niemiecki policjant Erich Pohl, mieszkaniec Zielina, dobrze władający językiem polskim. Powiadomił mnie, abym natychmiast udał się z nim na rynek. Erich widząc moje zdenerwowanie oświadczył mi, że ma polecenie przyprowadzenia jednego harcerza i jednego członka katolickiego stowarzyszenia. Tym drugim był Jan Jakubiak.
Zaprowadzono nas pod mur ratusza od strony północnej. Tam stali już pod eskortą uzbrojonego Niemca byli żołnierze Obrony Narodowej. Z nich zapamiętałem: Stanisława Sadowczyka, Stanisława Busza, Feliksa Wojaczyka oraz grabarza Wojciecha Kubaszewskiego. Kilkanaście minut po godzinie 14.00 nadjechał czerwony autobus, z którego wysiadła grupa pijanych Niemców. Natychmiast skierowali swoje kroki w kierunku salki magistrackiej.
O godzinie 16 otworzyła się brama podwórza magistrackiego i od strony południowej wyprowadzono 8 obywateli. Po chwili rozległa się salwa i padły ofiary. Następnie nadjechała platforma młyńska powożona przez Romana Giezka. Nam przyszło ładować zwłoki na platformę. Gdy tylko załadowany ciałami pojazd odjechał wyprowadzono następnych skazańców. Kolejnych siedmiu krobian zginęło od kul gestapowców.
Do domu wróciłem przygnębiony i rozdygotany. Nazajutrz ścianę śmierci rozebrano, a pozostałych aresztowanych wypuszczono. Nie były to jednakże ostatnie ofiary tej wojny z naszego miasteczka. Wielu jeszcze zginęło w nieznanych do dziś okolicznościach.
8 grudnia 1939 roku rozpoczęła się akcja wywłaszczeniowa. Nasze domy zajmowali okupanci. Stale przybywały tu niemieckie rodziny z Litwy, Besarabii, Wołynia. W krótkim czasie połowę mieszkańców Krobi stanowili Niemcy. Komisarycznym właścicielem młyna został burmistrz Karl Kollewe, a mnie mianowano tłumaczem.
We wszystkich regionach naszego kraju pielęgnuje się obyczaje i tradycje. Kultywowane są z pokolenia na pokolenie. Chronione, by ocalić od zapomnienia. W przypadku Krobi wiele z tej materii ubyło – zniknęło bezpowrotnie. Scharakteryzuje, te które pamiętam. W dwudziestoleciu międzywojennym w okolicach Krobi, a konkretnie w Chwałkowie, w okresie Zielonych Świąt do tradycji należało między innymi chodzenie z niedźwiedziem. Przykładowo w Kościańskiem i Rawickiem chodzono ze smolarzami.
Rozpocznę omawianie od pierwszego dnia roku kalendarzowego, jako że w tych pierwszych dniach stycznia odbywało się wiele imprez ludowych. Niektóre z nich pielęgnuje się po dziś dzień. Nowy Rok był doskonałą okazją płatania rozmaitych psikusów i figli – np. wystawiano gospodarzom bramy wjazdowe, furtki i wynoszono je na drugi koniec wioski. Szczytem hultajskich wyczynów – nie karanych z racji tradycji – było wyciąganie drabiniastego wozu ze stodoły, rozbieranie go na detale i ponowne jego składanie, tym razem na szczycie stodoły. Ileż było uciechy i podziwu dla sprawców tegoż żartu, kiedy mieszkańcy wracali z porannej mszy świętej. Było rzeczą oczywistą, iż właściciel wozu i stodoły, fundując gorzałkę, poprosi młodzieńców o pomoc w zdjęciu wozu.
Różnie nazywają ludzie ostatnią niedzielę przed postem. W Poznańskiem nosi ona nazwę „podkoziołek”, na Biskupiźnie – „zapusty”, a w innych regionach kraju – „ostatki”. Dzień ten jednak zawsze charakteryzował się obfitym posiłkiem, licznymi łakociami, zabawą. Następnego dnia – w środę popielcową odbywał się tradycyjny pogrzeb żuru. W tym celu wyszukiwano jakiegoś mizeraka, który nie orientował się w czym rzecz. Przywiązywano mu na plecy kamienny garnek wypełniony po brzegi smakowitym żurem. Wybraniec wyruszał następnie na czele grupy obwiesiów przy akompaniamencie nieustannego lamentowania, że szkoda dobrego żarła, że to już post jest i basta. W pewnej chwili jeden z obwiesiów trzymający w ręku łopatę do wykopania dołu dla garnka z żurem, błyskawicznie uderzał w ów garnek. Ten pod ciosem rozpryskiwał się na kawałki i zawartość garnka oblewała biednego żałobnika. Ceremonia ta była resztką radości przed kilkudniowym postem.
Wielki tydzień obfitował w całą gamę tradycyjnych obrzędów. Do najgłośniejszych i najdłużej trwających należało strzelanie z przyrządów domowej produkcji. Był to najczęściej bolec z wywierconym do połowy otworem, do którego wsypywało się środek wybuchowy – tzw. kaliflorek. Następnie zakładało się trzpień zamykający otwór. Bolec wraz z trzpieniem połączony był mocnym rzemieniem długości około 40 cm. Dalej tą bronią uderzano o pobliski mur i następował ogłuszający huk. Najczęściej strzelano w pobliżu kościoła, gdyż wiedzieć trzeba, iż zwyczaj ten odbywano na okoliczność zmartwychwstania Chrystusa. Nie obywało się rzecz jasna bez wypadków. W jednym z nich ucierpiał Edmund Buszel. Dziś kanonada w wielką sobotę i w święto rezurekcyjne poszła w niepamięć.
W wielki piątek obwożono na taczce Judasza. Judasz umazany był czerwoną farbą i odziany w czerwony strój. Obwożono go po wioskach przy wtórze kołatek i innych niezwykle hałaśliwych instrumentów. Judasza wyrzucano z taczki każdorazowo przed domem zamożniejszej gospodyni. Tutaj towarzysząca Judaszowi świta upominała się o datek na mydło. Wożenie Judasza odbywało się wyłącznie w wielki piątek do godziny południowej.
Zapomniano już też o wyścigach zaprzęgów bryczek jakie miały miejsce w pierwszy dzień Wielkanocy, po porannej mszy. Tradycja bowiem głosiła, iż ten kto pierwszy wróci do swej wioski, temu Bóg poszczęści w obfitych plonach. Proszę sobie tylko wyobrazić ten tumult przed kościołem, ten brzęk żelaznych obręczy po krobskim bruku. Były to wspaniałe wyścigi. Kraksy żadnej nie pamiętam.
W poniedziałek Wielkanocny rolnicy – po obfitym śniadaniu – udawali się w pole, by dokonać poświęcenia przyszłych plonów. Natomiast młodzież szykowała się do lanego poniedziałku, czyli dyngusa. Chłopcy wypatrywali dziewczyny, aby móc ją obficie oblać wodą. Choć panny uciekały, wydając przy tym wrzaski i krzyki, to wiadomo było, iż w skryciu marzyły, by oblano je w tym dniu wodą. Och, gdzie te czasy, te pompy sikawkowe, te wiadra wody i te panny umykające. Och, giną tradycje w narodzie, oj giną!.
Z przykrością przyznaję, iż zanikła tradycja urządzania święta kupały, czyli jak kto woli nocy świętojańskiej. Tę najkrótszą noc w roku obchodzono przez szereg lat pod nazwą sobótka, czy po prostu wianki. Z przyjemnością wspominam puszczanie wianków na wodę, palenie ognisk na łąkach, czy skakanie przez ogień. Wianki wrzucano do kanału, a potem były tańce, śpiewy i pląsy. Najważniejszą osobą na tej imprezie był wszechwładny Neptun, dzierżący w dłoni trójząb i wygłaszający dla licznie zgromadzonych orędzie. Była wówczas makieta łabędzie, blisko dwu i pół metrowe wysokości, stanowiąca nie lada atrakcję dla małych dzieci. Była to niezwykle radosna noc.
W okresie bożonarodzeniowym od domostwa do domostwa wędrowali kolędnicy z gwiazdą i żłobkiem, śpiewając kolędy. Wędrowcy stali przed chatą tak długo, aż gospodyni nie obdarowała ich poczęstunkiem. Do grona takich kolędników należał także autor tych wspomnień, z tą tylko różnicą, że zorganizowałem grupę, która w kilku punktach wioski dawała krótkie inscenizacje. Tym sposobem obkolędowano połowę parafii, a zebrane pieniądze zasiliły kasę kościelną. Nie jestem pewien czy tradycja kolędowania nie zaniknie, czy będą nadal kolędnicy odwiedzali nasze domostwa.
W latach okupacji połowę mieszkańców Krobi stanowili Niemcy. Czuli się tutaj teraz jak u siebie w domu. Często odbywały się zabawy ludowe dla żołnierzy i obywateli niemieckich. Polacy natomiast żyli w nędzy i niedostatku, często trwożąc się o własne życie. Przydziały żywności były tak małe, że zaspokajały nasze potrzeby tylko w minimalnym stopniu. Robiliśmy jednak wszystko, by przetrwać ten okres. Mnożyły się więc kradzieże żywności w niemieckich gospodarstwach, choć wiedzieliśmy co nam za to grozi. Wspieraliśmy się też dobrym słowem. Nasze nadzieje na lepsze czasy odżyły, gdy usłyszeliśmy o pierwszych niemieckich klęskach na wschodnim froncie.
Muszę jednak przyznać, iż nie wszyscy Polacy trzymali się solidarnie. Nie brakowało donosicieli i kolaborantów. Zdarzały się przypadki pisania donosów do policji niemieckiej, na przykład, że któryś z Polaków zabił świnię bez pozwolenia władz. Niewiele jednakże tych anonimów docierało do niemieckich urzędników, a to za sprawą listonoszy. Przechwytywali oni owe donosy i palili. Szczególne uznanie należy się w tej kwestii panu Ignacemu Czwojdzie, który był jednym z tych co uniemożliwiali dotarcie anonimów do policji.
Z bardziej tragicznych wydarzeń owych lat z okolic Krobi pamiętam wykrycie odbiornika radiowego u Marcina Glury w Chwałkowie. Konstruktorem radia był jego syn Franciszek, mieszkający w Krobi. Niemcy aresztowali całą pięcioosobową rodzinę i osadzili w krobskim więzieniu. Aresztantom nie pozwolono próżnować. Nakazano im rąbać drzewo, pompować wodę ręczną pompą. Jednocześnie policjant Pottkam był pewny, że ma wszystkich na oku, i że o ucieczce uwięzieni nie mogą nawet marzyć. Bardzo się jednak pomylił.
Janek Glura korzystając z chwilowej nieuwagi wyskoczył przez okno. Gdy Pottkam zorientował się, iż wśród aresztowanych nie ma Janka, ruszył za nim w pogoń. Wyskoczył na podwórze. Tutaj napotkał przechodzącą panią Giezkową. Domyślając się zajścia, kobieta wskazała inny kierunek ucieczki chłopca. Janek Glura schronił się w stodole w pobliżu domu Walentego Gliszczyńskiego. Po kilku dniach opuścił Kraj „Warty” i przedostał się do Generalnej Guberni. Zamieszkał w Warszawie, wstąpił do AK. Tymczasem Niemcy pozostałych Glurów wysłali do obozów koncentracyjnych. Wiem, iż w jednym z nich zamęczony został Marcin Glura.
W 1943 roku założono w Krobi obóz dla jeńców francuskich. Mieścił się on w garażach kolejki powiatowej. Jeńcy byli zatrudnieni przy pracach melioracyjnych w okolicach Krobi. Podobny obóz dla ludności żydowskiej był we wsi Gogolewo. Znajdował się on w tamtejszej szkole. Żydów także wykorzystywano do prac melioracyjnych. My Polacy, także każdej niedzieli kopaliśmy rowy odwadniające.
Pamiętam, jak Niemcy niszczyli przykościelne budynki, kaplicę biskupią i mury okalające probostwo, aby z uzyskanego w ten sposób materiału móc wznieść domy dla swoich rodaków poszkodowanych podczas działań wojennych. Los rozbiórki spotkał i kościół chwałkowski. Rozebrano dach, a w murach wywiercono otwory, by założyć tam ładunki wybuchowe. Okupanci nie wysadzili jednakże kościoła.
W połowie roku 1943 napływać zaczęły do Krobi kolejowe transporty mebli. Jak się dowiedziałem, meble pochodziły głównie z pałaców dawnej wschodniej Polski. Magazynem tych wojennych łupów został krobski kościół farny. Były tam fotele, komody, sofy i szafy.
Gdy armia radziecka dotarła do Wisły, mieszkający w Krobi Niemcy stali się dla nas bardziej przychylni. Zmniejszył się nieco okupacyjny rygor. 19 stycznia 1945 roku dzwonek woźnego magistrackiego Stanisława Andrzejewskiego wzywał całą ludność niemiecką naszego miasteczka, aby zjawiła się ona w przeciągu dwóch godzin na rynku. Niemcy opuszczali swoje domostwa. Z rynku pośpiesznie wyruszyli na zachód. Uciekali w czasie największych mrozów. Jeszcze przez kolejne dwa dni krobskimi ulicami sunęły transporty niemieckich uciekinierów. Potem zrobiło się cicho.
W środę 24 stycznia 1945 roku na krobski rynek wjechały trzy radzieckie czołgi. Wielka radość zapanowała w miasteczku. Polacy gremialnie wyszli na ulice. Wywieszono polskie flagi, a z wieży ratuszowej odzywały się harcerskie fanfary. Ale nasza radość trwała krótko. Następnego dnia w Krobi pojawili się Niemcy. Były to zdziesiątkowane jednostki uciekające przed Rosjanami. Aż dziw, iż nikt z mieszkańców wówczas nie zginął. 27 stycznia ulicą Kobylińską weszły do miasta oddziały radzieckie. Skończył się koszmar okupacji. Przyszła nareszcie upragniona wolność.