To słowo „wypędzenie” brzmi bardzo dramatycznie, ale pobrzmiewa w nim także kara za winę, za przekroczenie zakazu, czy nakazu np. wypędzenie Adama i Ewy z raju. Tego słowa zaczęli używać Niemcy dla określenia swojej ucieczki z zagrabionych obszarów polskich. I jest w nim właśnie, w tym słowie, przyznanie się do winy; do winy złodziejstwa, morderstwa, grabieży materialnej i moralnej. To ukradzione mojemu pokoleniu dzieciństwo, więc być może nie powinnam używać tego słowa na moje wysiedlenie, bo właśnie słowem „wysiedlenie” określaliśmy przez lata to, że wyrzucono nas z rodzinnego domu, zabrano wszystko, głodzono i nękano w obozie przejściowym w Łodzi, i wywieziono do Generalnego Gubernatorstwa na poniewierkę i żebractwo. Nie wypędzono nas za jakieś winy. Nasi rodzicie nie kradli i nie mordowali. Zostaliśmy wyrzuceni z naszej małej ojczyzny, z Gostynia, bo niemieckiej rodzinie spodobał się nasz dom, ojca zakład. I także dlatego, że byliśmy Polakami.
Był wczesny wieczór 16 lutego 1940 roku. Do naszego domu weszło trzech panów w czarnych ceratowych płaszczach i sztywnych czapkach. „Heil Hitler” – podnieśli zgodnym ruchem ręce do góry. Mama mruknęła „Heil Hitler” i skinęła głową. Patrzyłam na to przez szybę w drzwiach do sklepu. Niemcy coś zaszwergotali i Mama z rozpędem otwarła drzwi do pokoju i krzyknęła: „Leć po ojca do warsztatu, przyszli nas wysiedlać”. Pobiegłam do ojca, a kiedy weszłam z nim do sklepu – wtedy mówiło się „do składu” – zobaczyłam, że jeden z Niemców stał za ladą. Zabrał z niej wszystkie noże rzeźnickie oraz topór do rąbania mięsa i odłożył je za siebie, na półkę, na której zawsze leżały jakieś wędliny. Bał się pewnie, żeby ojciec nie rzucił się na nich z nożem albo toporem. Ale mój ojciec był spokojny. Spytał tylko, dokąd nas zabiorą.
Tymczasem okazało się, że nie wiedzieli, co mają z nami zrobić, bo to nie było ogólne wywłaszczenie, jak 8 grudnia 1939 roku, tylko indywidualne. Jedno wyrzucenie polskiej rodziny. Bo rodzinie niemieckiej, która przywędrowała z Łotwy, po wyprzedaniu towaru ze sklepu, który otrzymała w grudniu, spodobał się nasz dom i sklep. I tak mieliśmy iść na ulicę, ale zrobił się problem, bo na ulicy obowiązywała już nocna godzina policyjna. Polacy nie mogli po tej godzinie wychodzić z domu. Wobec tego, że na piętrze mieszkała babcia, a w nakazie o wywłaszczeniu nie była ujęta, żandarmi zgodzili się, żebyśmy przenocowali na piętrze.
W trakcie tych pertraktacji mama próbowała coś zapakować z rzeczy, ale jeden z żandarmów zabronił brać cokolwiek. Mamie wyrwał torebkę, w której miała pieniądze. Mnie kazał zostawić lalkę, którą chciałam zabrać, bo – jak wyjaśnił – za godzinę przyjdą z rodziną niemieckie dzieci i muszą mieć się czym bawić.
Wyszliśmy z mieszkania, tak jak staliśmy: ojciec – tak jak był w warsztacie: w rzeźnickiej bluzie, fartuchu i kujonkach na drewnianej podeszwie; my dzieci – w bamboszach; mama – tak jak była w sklepie w fartuchu. Tylko łaskawie pozwolono zabrać dziecięcy wózek mojej siostry Basi, która w grudniu ukończyła rok i jeszcze dobrze nie umiała chodzić. I nic więcej. W mieszkaniu zostało wszystko: na łóżkach pościel, w szafie garderoba, bielizna, w kredensach porcelana, szkło, sztućce, w kuchni garnki, no wszystko, meble, dywany, obrazy.
Po naszym wyjściu została w mieszkaniu, z jednym żandarmem, nasza służąca Herta. Była Niemką. Żandarm nie mógł się nadziwić, że Niemka jest służącą u Polaków. Herta wykorzystała jego przychylność i – niby dla siebie i swojej rodziny – wyprosiła coś z naszych rzeczy: czółenka mojej mamy, buty z cholewami i futrzaną kurtkę ojca, sznurowane buty dla mnie i braci, niby dla swoich siostrzeńców, i wyrwaną mi przed chwilą przez żandarma z ręki moją ukochaną lalkę. To wszystko. Na drugi dzień uczciwa Herta przyniosła to do znajomych rodziców, żebyśmy chociaż mieli co ubrać.
Jeszcze tego wieczoru niemiecka rodzina, składająca się z mamy, taty, trójki córek w wiekuj szkolnym i rodziców mamy, wprowadziła się do naszego domu. Położyli się spać do naszych łóżek. Nawet nie zmienili pościeli.
Na drugi dzień moja mama zeszła na dół i poprosiła grzecznie Niemkę o oddanie chociaż świętych obrazów. I wtedy dowiedziała się, że niemieccy rodzice są katolikami i muszą mieć się do czego modlić. Mama była w szoku: „Muszą się modlić do skradzionych obrazów świętych”!.
Tego samego dnia ojciec zawiózł babcię do Pogorzeli, do swojego najstarszego brata, gdzie babcia przeżyła całą wojnę. Mnie zaś i braci Wojtka i Grzesia zabrał saniami do Krobi dziadek Kollewe, ojciec mamy. Rodzice z małą Basią tułali się po Gostyniu, trochę u krewnych Szumińskich, trochę u znajomych pp. Pospieszyńskich.
Trwało to do czerwca, kiedy Niemcy wysiedlili kilkanaście rodzin z Gostynia i Ponieca. Wtedy razem z nimi także naszą rodzinę wywieźli do obozów w Łodzi.
Wspomnę jeszcze, że w kwietniu 1940 roku, mając 10 lat, przystąpiłam do I Komunii św. w Krobi. Przez dwa wiosenne miesiące męczyłam się w niemieckiej szkole w Krobi. Byłam uparta i nie chciałam się uczyć po niemiecku, co skutkowało codziennym biciem przez nauczycielkę po łapach. Dziecięca głupota, nic więcej – jak tłumaczył mi dziadek. Pewnie, że tak. Ale kiedy w połowie czerwca Niemcy przyjechali po nas ciężarówką, byłam zadowolona. Niech będzie, co chce, byle nie niemiecka szkoła. To „było co chce” okazało się okazało się straszne, ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałam.
Przez trzy dni trzymano nas w Domu Katolickim, a następnie autobusem wywieziono do Łodzi, na ul. Żeligowskiego, gdzie była tak zwana oczyszczalnia.
Do Łodzi wjeżdżaliśmy przy wtórze ulicznych orkiestr, ulicami udekorowanymi flagami. Był 14 czerwca 1940 roku, dzień wejścia Niemców do Paryża. W tak zwanej przez „wysiedlonych” „oczyszczalni”, wielkim gmachu po Kasie Chorych, był straszny ruch. Niemcy przeganiali nas z jednej sali do drugiej, jak bydło – mężczyźni z chłopcami jednymi schodami na piętro, kobiety z dziećmi i dziewczynki drugimi schodami. Po dwóch stronach schodów nieduże pokoje, w nich trzy Niemki robią rewizję osobistą. Trzeba było oddać wszystkie pieniądze, biżuterię. Przy mnie Niemka wyrwała z uszu jednym szarpnięciem kolczyki z uszu Miry Pawlickiej. Przerażona patrzyłam, jak na jej białą bluzkę kapią z uszu krople krwi. Niemki spieszyły się, brzdęk, brzdęk, stukały złote precjoza wrzucane do płaskiego koszyka – pierścionki, zegarki, kolczyki, łańcuszki z medalikami.
Przeszliśmy z mamą, trzymając Baśkę na rękach, przez ten czyściec. Mama, nauczona przygodą przy wyrzucaniu nas z domu, kiedy żandarm przyłożył jej do głowy pistolet, gdy szarpała się, nie chcąc oddać torebki z pieniędzmi, w Łodzi wszystko wysypała na stół, „Bierzcie, złodzieje” – mruczała pod nosem. W ogólnym wrzasku Niemek nie było tego słuchać, więc przeszłyśmy wypchnięte do wielkiej sali z długą ladą, za którą siedzieli pisarze.
Sala, do której nas wepchnięto, była bardzo duża. Kłębił się w niej tłum zdezorientowanych ludzi. My wypatrywaliśmy ojca, właśnie wyszedł z bocznych drzwi, spocony, pod ręką trzymał rozbebeszoną walizkę (jedyną jaką mogliśmy zabrać). Mama z przerażeniem w oczach wpatrywała się w ojca, bo okazało się, że nic nikomu nie mówiąc włożyła w sztywne mankiety koszul po 100 marek. Niemiec roztrząsał każdą koszulę, ale marki na szczęście nie wypadły. Ojciec był wściekły, bo gdyby wydało się, że schował gotówkę, to Niemcy mogli go powiesić, co widział już na własne oczy.
W tej sali odbywały się dantejskie sceny. Niemcy rozdzielali rodziny. Dorosłe dzieci zabierali na roboty do Niemiec, jednymi schodami w dół. Rodziny z małymi dziećmi – z drugiej strony. Na dole znowu wielka sala z filarami i tłum wysiedlonych na tobołkach. Płacz dzieci, rozpacz rodziców, którym zabrano dzieci, do tego upał, zaduch.
Następnie rodziny z małymi dziećmi zaczęto wywoływać na podwórze na którym przechodziliśmy „badania na rasę”. Siedzieliśmy rządkiem na długiej ławie. Z boku stał stół z różnymi urządzeniami. Pan w białym kitlu mierzył nam głowy, nosy, patrzył w oczy. Na szczęście nie stwierdzono u nas czystych cech aryjskich, bo właśnie w Łodzi był też obóz dla dzieci zabranych rodzicom i przekazywanych Niemcom na wychowanie.
Byliśmy w szoku, odrętwieni ze strachu, bo wszyscy byliśmy blondynami o niebieskich oczach, a nadto mama pochodziła z niemieckiej rodziny Kollewych z Krobi, gdzie jej kuzyn Karl Kollewe był w czasie wojny burmistrzem (został w naszej pamięci jako zły kuzyn).
Mama wytłumaczyła swoje rodowe nazwisko, jako być może żydowskie i tak w niezbyt bezpieczny sposób wyszliśmy z groźby germanizacji. Wróciliśmy do sali, w której był taki tłok, że z trudem można było usiąść na tobołkach. Mama jakoś zorganizowała coś do jedzenia i wodę do picia. W nocy zasypialiśmy i budziliśmy się na każde szturchnięcie kręcących się ludzi. Rano załadowano nas na ciężarówki i zawieziono do obozu przejściowego w Radogoszczy.
„Obóz przejściowy” jak to przyjemnie brzmi. To tylko etap 2-3 między wysiedleniem z miejsca zamieszkania a wywiezieniem do Generalnego Gubernatorstwa. Tak to określił w obrzydliwym artykule „Oseski na szaniec” niejaki Marcin Norwid. Autor tego artykułu oburza się, że dzieci do lat 14, które przeżyły te obozy, mają prawo do uprawnień kombatanckich. No cóż, te obozy to nie były sielskie postoje w czystych pensjonatach. Mój obraz, jaki mam przed oczami po 68 latach od pobytu w Radogoszczy, jest zupełnie inny.
Tak więc załadowano nas na ciężarówkę i jeżdżąc po Łodzi zawieziono nas do Radogoszczy. To był kompleks nieczynnej fabryki. Zrzucono na dziedziniec i wskazano halę fabryczną z cementową posadzką przyprószoną słomą, a raczej sieczką, bo słoma była dokładnie zniszczona przez wcześniejszych użytkowników. Każda rodzina otrzymała kilka metrów powierzchni tej posadzki, nasza rodzina – jakieś 2 m2. I tak rodzina przy rodzinie. W nocy z trudem wychodziło się do wyjścia, żeby kogoś nie nadepnąć.
W Radogoszczy byliśmy do 26 sierpnia 1940 roku, czyli do dnia kiedy załadowano nas do bydlęcego wagonu i wywieziono w Lubelskie.
Ale przed tym przez trzy miesiące przeżywaliśmy każdego dnia głód i strach, inwazję wielkich czarnych much, smród i spanie na cemencie.
Głód. Dziennie dostawało się pajdę gliniastego, czarnego chleba (grubości dwóch palców) na osobę. Do tego ranek garnuszek albo kubek, co kto miał, czarnej kawy; na obiad z dużego kotła chochlę zupy, w której czasem pływał kawałek ziemniaka albo liść kapusty; na kolację już tylko kubek kawy.
Strach. Ojciec chodził codziennie w kolumnie z innymi mężczyznami do robót drogowych na mieście. Układali chodniki, kopali rowy. Mając uratowane w mankietach koszuli kilka setek mógł czasem po drodze, z zależności od humoru wartownika, kupić kilka bułek, a nawet kiedyś przyniósł kilka jabłek. Mama pomagała w kuchni, obierała ziemniaki, sprzątała, niekiedy udało się jej ukraść kilka ziemniaków i z boku na kuchni ugotować. To nas ratowało, ale ile było przy tym strachu, żeby się nie wydało. Bo wtedy – śmierć!
Muchy i smród. To się łączyło, bo przed naszą halą usytuowano prowizoryczną latrynę, do której stały cały dzień kolejki. W obozie były setki, a może tysiące ludzi, przeważnie chorujących na biegunkę. Latryna była pod dachem. Nad wielkim dołem postawiono coś w rodzaju szopy, środkiem położono dwie albo trzy deski szerokości może pół metra. Z obu stron tego przejścia, oczywiście wyżej, były umocowane żerdzie. Ludzie załatwiając się, siedzieli naprzeciw siebie, osoba przy osobie, jak kury na grzędach. Nad kloacznym dołem unosiły się chmary much. Takie załatwianie się to była męka – dorośli, dzieci, jedno obok drugiego, a pod latryną kolejka czekających. I te olbrzymie, obrzydliwe muchy. Całymi chmarami w hali nad nami.
Kiedy Basia spała w południe, trzeba było ją bez przerwy opędzać od much. I właśnie ja musiałam opiekować się Baśką, która miała półtora roku. Musiałam pilnować też braci: Wojtek miał 9 lat, Grzegorz 6, a ja – 10. Byłam najstarsza. Nagle skończyło się moje dzieciństwo. Musiałam być odpowiedzialna. To dla mnie nie było miejsca do snu na futrzanej kurtce ojca. Spałam na gołym cemencie, co skutkowało przeziębieniem krwi i wrzodami na całym ciele przez rok po obozie. To ja musiałam pilnować Grzegorza, żeby nie wpadł do latryny, bo kiedy wywożono nieczystości wyciągano z dołu trupy utopionych dzieci.
Wczesnym rankiem 26 sierpnia 1940 roku zostaliśmy obudzeni wrzaskami Niemców. Ustawieni rodzicami wychodziliśmy z naszej hali na podwórze przy drzwiach. Każda rodzina dostała, w zależności od ilości osób, podwójne porcje codziennego chleba. Nam wypadł cały bochenek.
Przy wyjściu z hali, trochę z boku, nagły krzyk i lament. Mama odwraca mi głowę i mówi: „Nie patrz”. Ale ja patrzę i widzę. Podnoszą na rękach sztywną kobietę, a Niemiec wrzeszczy: „Raus, raus” i wytrąca z rąk chyba mężowi i synowi dziwnie sztywne ciało kobiety. Później dowiem się, że to tej nocy zmarła pani Bartkowiakowa z Ponieca.
Na podwórzu zabudowanym ze wszystkich stron harmider nie do opisania. Kobiety z dziećmi mają wsiadać na ciężarówkę. I znowu strach, że nas rozdzielają. Może się już nie zobaczymy. Ale co robić. Mężczyźni i starsze dzieci pójdą pieszo. Mamy iść na dworzec. Trudno. Mama z Basią i Grzegorzem wsiadają na ciężarówkę. Samochody wyjeżdżają, a my uformowani w kolumnę wychodzimy za bramę. Idziemy pustymi ulicami. Na bruku wykręcają się nam nogi. Trzymam za rękę Wojtka, a w drugiej niosę swoją szkolną teczkę, w której jest bochenek chleba.
Idziemy i idziemy. Dzień robi się coraz jaśniejszy. W oknach domów, które mijamy, ruszają się firanki. To mieszkańcy patrzą na ten dziwny pochód. Wreszcie dochodzimy do dworca towarowego. Mama z małymi już tam jest. Oddychamy z ulgą – jesteśmy razem.
Teraz, jak zawsze u Niemców z wrzaskiem i przekleństwami, ładują nas do wagonów. Upychają, żeby zmieścić, jak najwięcej. No, dosyć, więcej nikt nie wejdzie. Z hukiem zasuwają szerokie drzwi i plombują je. Pojedziemy w nieznane – jak zwierzęta, a nawet gorzej, bo bez żarcia i picia. Jak towar. Zanim załadowali cały transport zbliżyło się południe.
Wreszcie ruszamy. Mijamy Koluszki. A, to jedziemy na Warszawę – tłumaczą ci, którzy znają się na mapie.
Ja nie wiem, gdzie są Koluszki. Wiem, że Warszawa to stolica. Skończyłam w czerwcu 1939 roku drugą klasę szkoły podstawowej. Umiem czytać, pisać kiepsko z ortografią na bakier, liczyć do 100 – oto całe moje wykształcenie.
No, ale jedziemy. W wagonie jest gorąco i duszno. Nie ma nic do picia. Maluchy płaczą, kobiety się modlą, mężczyźni klną, albo opowiadają kawały.
Kto ma trochę wody, dzieli się z innymi. Dostają raczej dzieci, dorośli zwilżają tylko usta. Pociąg staje często w różnych miejscach, najczęściej w szczerym polu. Kiedy w Kutnie staje przy osiedlu domków, z wagonów podnosi się krzyk: „Wody!” Ludzie słyszą to wołanie i biegną pod kolejowy nasyp z wiadrami wody. Ale nagle nasi konwojenci zaczynają strzelać. Ludzie rzucają wiadra i uciekają. W mało którym wagonie nabrano wody.
Jedziemy dalej. Najlepiej jest usnąć na jakimś tobołku, nie czuć głodu i pragnienia. Jedziemy, mijamy Warszawę, dojeżdżamy do Bugu. Zgroza w wagonie, bo może te cholerne Niemcy oddadzą nas bolszewikom, a ci ześlą nas na Syberię. Syberia zesłańców powstaniowych, mrozy... „Matko Boska Gostyńska ze Świętej Góry, ratuj!” Teraz już nikt nie żartuje, wszyscy się modlą. Stoimy nad tym Bugiem całą noc, a rano pociąg szarpie i ... wraca ku Warszawie. Radość, bo „Rusek nas nie chce”.
Ale teraz są stacje o nazwach prawie nieznanych – jakieś Siedlce, Łuków... I znowu mija dzień, a pociąg raz naprzód, raz do tyłu i postój. Wreszcie późnym wieczorem, a raczej w nocy pociąg stanął definitywnie. Drzwi wagonu z hukiem, jak były zamykane, tak teraz z takim samym się otwierają. Wychodzimy. Na peronie kłębi się już tłum. Zaganiają nas do przestronnej poczekalni dworcowej. Na budynku dworca napis „Parczew”. Co to? Miasto czy wieś? Nie wiadomo. Ale wreszcie można odetchnąć świeżym powietrzem. W poczekalni na stołach stosy kromek chleba i białe kubki. Za każdym stołem siostra w czepku z czerwonym krzyżem. Jedna podaje każdemu kromkę chleba, a druga nalewa i podaje kubek ciepłego mleka. Mleka nie piłam od niemowlęcia, piłam tylko herbatę. Ale ten pierwszy łyk ciepłego mleka pamiętam do dzisiaj. Nigdy nie było i chyba nie będzie takie smaczne...
Przeszliśmy przez dworzec. Za dworcem czekały „podwody” – słowo nieznane u nas w Poznańskiem. Podwody czekały na wysiedlonych z poznańskiego od rana. „Wysiedleni z poznańskiego” – tak właśnie będziemy w czasie wojny nazywani w miastach i wsiach Lubelszczyzny. Czekali i doczekali się: wąskie furki zaprzęgnięte w konika w hołoblach. Hołoble to też termin i urządzenie zaprzęgowe, nieznane w Poznańskiem.
Wsiedliśmy na ten wózek jeszcze prawie podduszeni i śpiący. Noga za nogą konika ruszyliśmy z Parczewa do Wohynia. Droga była piaszczysta, prowadziła przez las. Noc sierpniowa była ciemna i pachnąca balsamicznie. Wysoko nad drogą i nad nami majestatycznie chwiały się czuby drzew. Myślałam naiwnie, że w lesie mogą być wilki, ale nie bałam się. Po strasznych strachach i grozie ostatnich miesięcy w lagrach łódzkich wilki nie wydawały się zbyt wielkim złem.
Kiedy wjeżdżaliśmy w zabudowania Wohynia, na wschodzie nad lasem rozświetlała się wąska smuga wschodzącego słońca. A my znaleźliśmy u państwa Wachowców serdeczny dom na dobre i złe dni wojennego wygnania.