Świat się zmienia. Odchodzi od nas coraz więcej naocznych świadków tragedii wywołanej przez nienawidzących Polskę i Polaków nacjonalistów niemieckich i podobnych im bolszewików. W chwili wybuchu tej wojny miałem ukończonych 10 lat, ale nie dane mi było pójść w dniu 1 września 1939 roku do szkoły kierowanej przez Szczepana Kaczmarka, rozstrzelanego na gostyńskim rynku w dniu 21 października tegoż roku. Zaczęła się bowiem poniewierka, niszczenie wszystkiego, co polskie. Mnie i tysiącom dzieci polskich hordy niemieckie i sowieckie odebrały całe dzieciństwo. Pozbawiły nas możliwości nauki. Skazały na głód i niedostatki na ból i strach.
Postanowiłem zebrać wspomnienia chociaż z kilku zdarzeń i sytuacji, w których uczestniczyłem i zadedykować je moim ukochanym wnukom – Wojtusiowi Hasińskiemu i Bartkowi Kucharczykowi, aby wiedzieli, choć w małym wycinku, czego ich dziadek był świadkiem w okresie tej okrutnej II wojny światowej.
2 września 1939 roku, około godziny 5 rano, ulicą Św. Ducha w Gostyniu, gdzie mieszkaliśmy, zaczęły przechodzić stada bydła pędzonego od strony Leszna, tj. od strony granicy z Niemcami. Majątki ziemskie leżące na zachód od Gostynia ewakuowały posiadane zwierzęta w obliczu wybuchającej wojny. W czerwcu ukończyłem 10 lat, brat był o rok młodszy. Rodzice Kazimierz i Stanisława już od kilku dni mieli spakowane rzeczy, złożone w pięciu walizkach. My z bratem w małej walizeczce zebraliśmy nasze zabawki, z którymi następnie przeżyliśmy całą naszą ucieczkę. A zaczęła się ona tego samego dnia około godziny 10, kiedy to znaleźliśmy się w jednym z wagonów towarowych pociągu ewakuacyjnego na gostyńskim dworcu PKP.
Pociąg nasz, jadący od Leszna z rodzinami urzędników państwowych, samorządowych i innych, w południe zajechał na dworzec w Jarocinie. Tutaj przeżyliśmy pierwszy alarm lotniczy. Kolejarze i jacyś cywile z opaskami kierowali nas do schronu – piwnic pod dworcem. Grupa chłopców, w której byłem, zatrzymała się na schodach. Potem, już z peronu, widziałem na niebie dwa samoloty. Mówiono, że Niemca gonił jakiś znany polski pilot. Pogoń była skuteczna, bo po pewnym czasie alarm odwołano. Nasz pociąg, po doładowaniu następnych uciekinierów, ruszył w trasę. Pod wieczór, z małymi przestojami, dojechaliśmy do Wrześni.
Tutaj już na swój sposób czułem niezwykły stan zachowań. Wszędzie pełno wojska. Transporty kolejowe z żołnierzami, a nad nimi przelatujące samoloty – pojedynczo i grupami. Co chwilę odzywały się serie karabinów przeciwlotniczych i dział. Samoloty latały wysoko – na pułapie gdzieś 2-3 tys. metrów. Ponieważ pogoda była dobra, doskonale widoczne były czarno-białe krzyże na skrzydłach. To byli Niemcy. Potwierdził to zresztą emerytowany kapitan WP z Gostynia Władysław Nawrocki, który razem z nami jechał pociągiem ewakuacyjnym. Znał mojego ojca i stale o czymś dyskutowali, a noszoną przez niego lornetką dorośli uczestnicy ucieczki obserwowali przelatujące samoloty. W nocy pociąg „skokami” po poszczególnych stacyjkach przepuszczał jadące transporty wojska i przesuwał się w kierunku Konina.
Dłuższy postój w dniu 3 września miał miejsce na bocznicy stacji Patrzyków. Tego dnia w godzinach popołudniowych mężczyźni z naszego transportu utworzyli pod wodzą kpt. Nawrockiego straż ochrony i prowadzili obserwację otoczenia, by pokazali się dywersanci, dający lusterkami znaki pilotom samolotów latających kolejowym szlakiem. Co pewien czas szły transporty wojska, a nasz postój dłużył się. Gdzieś około 17 znalazłem się z ojcem i jeszcze dwoma innymi mężczyznami z transportu u naczelnika stacji Patrzyków, który – co doskonale pamiętam – z wyraźnym podenerwowaniem mówił „widzi pan, widzi pan ten transport cywilny, który szedł przed wami, został zbombardowany, większość ludzi zabita. A wy chcecie, żeby was puścić”. Faktycznie, przedtem było słyszalne ciężkie dudnienie samolotów i wybuchy.
Pod wieczór przyszedł kolejny transport wojska z działami, samochodami i m.in. kuchniami. Wagony toczyły się bardzo wolno i byłem świadkiem, jak jadący dotąd w naszym pociągu młody mężczyzny z drewnianą walizką w ręce, usiłował wskoczyć na stopień wagonu – lory z dymiącą kuchnią, wołając, że musi dojechać na punkt mobilizacyjny – o ile dobrze usłyszałem – do Grodna. Stojąc na wagonie oficer z pistoletem w ręce krzyczał z kolei, żeby zeskoczył ze stopnia, bo go zastrzeli. W końcu człowiek ten wróciło naszego pociągu. Już w zapadającym zmroku ruszyliśmy do przodu.
Po kilku, może kilkunastu kilometrach jazdy po chyboczących się szynach minęliśmy miejsce zbombardowania pociągu poruszającego się przed nami, o czym mówił naczelnik stacji Patrzyków. Wraki wagonów, wyrzucone z nasypu, leje po bombach i cała masa zniekształconych ciał zalegały razem na poboczach toru. Szczególnie utkwiły mi w pamięci szczątki korpusu ludzkiego, a w innym miejscu nogi zwisające z plątaniny drutów trzymającej się częściowo linii telegraficznej i słupów biegnących wzdłuż toru.
Już po wojnie, jeżdżąc często pociągami na linii Poznań-Warszawa, te widoki przychodziły mi stale przed oczy. Zawsze w szczególny sposób przeżywałem jazdę pomiędzy stacjami Września-Koło. Faktycznie, dla mnie, 10-latka były to pierwsze tak straszne obrazy, z którymi i później przyszło mi się jeszcze wielokrotnie w czasie wojny spotykać.
Nie sposób pominąć ofiarności naszego polskiego wojska i tych oddziałów, które pod bombami naprawiały szkody na torach, a pociągi, chociaż z przerwami wciąż parły na wschód, na Warszawę.
4 września 1939 roku po południu był długi postój za Kramskiem. Samoloty niemieckie, jeśli tylko nie było grzechotu broni przeciwlotniczej, latały nad nami coraz niżej. Nareszcie pociąg ruszył na znak przybyłego pieszo kolejarza w mundurze, bo żadna sygnalizacja semaforowa już nie działała. W tym momencie w umyśle mego ojca coś zaświtało. Sam nie umiał tego później sobie i nam wytłumaczyć. Krzyknął do mamy: „Stasia, podawaj walizki i dzieci. Wysiadamy”. Biegł przy wolno toczącym się wagonie. Walizki, a było ich 6, i nas odstawiał na bok suchego w tym miejscu rowu. Siedzący w wagonie, tacy jak my uciekinierzy, pytali: „Co pan robi?” Pomogli jednak wysadzić mamę. I w taki to sposób opuściliśmy nasz transport, o którym w ogólnym chaosie nie można było dowiedzieć się, czy i ja daleko dojechał. Miejscem docelowym pociągu miał być Łowicz.
Zostaliśmy sami w szczerym polu. Ojciec wziął na siebie dwie walizki przewieszone przez ramię na pasku, mama – dwie mniejsze, a ja z bratem – po jednej (on tą z zabawkami). Popędzani jakąś niewidzialną siłą oddalaliśmy się od torów kolejowych. Pole, po którym szliśmy do widocznej na horyzoncie pojedynczej chałupy, wznosiło się lekko w górę. Dobrnęliśmy tam. Ojciec zapytał wystraszonego gospodarz, czy nas przyjmie na noc. Uzgodnili należność. Weszliśmy do domu i w ten sposób zaczął się kolejny etap naszej ucieczki.
Chałupa, w której się zatrzymaliśmy, była lepianką pokrytą słomą. Wewnątrz, jak pamiętam, była obszerna izba, a obok niej mała kuchnia. Z drugiej strony oddzielony deskami chlewik z 2-3 świnkami i rogatą kozą. Po przespaniu nocy na zaścielonej słomą i kocem polepie zaczął się piękny, słoneczny dzień września. Po opadnięciu mgły widać było jak na dłoni długi odcinek toru, dymy na jego linii – zarówno na wschód, jak i na zachód. W powietrzu utrzymywał się huk latających samolotów. Wszystkie kierowały się na wschód – na Warszawę. Widocznie tor kolejowy był dla nich dobrym oznakowaniem. Był to 5 września. Gospodarz poszedł z siennikiem po słomę do swojego sąsiada zamieszkującego w odległości około 300-400 metrów. Ja z bratem i dwojgiem dzieci gospodarza gapiliśmy się na otoczenie i bawili.
W pewnym momencie nastąpił nalot. Mogło to być gdzieś między godziną 14 a 16. Na widoczny szlak kolejowy i poruszający się nim transport. Musiał to być transport wojska, bo działo przeciwlotnicze kropiło z któregoś wagonu należycie. Widać było na niebie obłoczki rozrywających się pocisków. Ten ogień obrony spowodował, że samoloty wznosiły się na wyższy pułap i celność bomb zmalała. Widać bowiem było, że padały one z dala od toru w pola, także w naszym kierunku. Nasze matki zorientowały się w powstałym zagrożeniu. Zagoniły naszą czwórkę do izby pod stół i nakryły stertą pierzyn posiadanych przez gospodynię. Po chwili jedna z bomb musiała paść bardzo blisko, bo cała ziemia pod nami zadrżała, z okienka wypadały szyby, a świnki wyrwały się z kojca i jak oszalałe biegały kwicząc pomiędzy nami. Faktycznie bomba padła w odległości 60 metrów od naszej chałupy. W jej ścianach tkwiło wiele odłamków. Do dzisiaj mam jeden z nich, który znalazłem gdy był jeszcze ciepły, na progu chaty, tuż po odlocie samolotów. Starsi orzekli, że gdyby to był dom murowany, to podmuch tej bomby zniósłby go z powierzchni ziemi. Spoceni brakiem powietrza pod piernatami, ale chyba i ze strachu znaleźliśmy się przed domostwem. Widok był straszny. W rejonie linii kolejowej ogień i dymy. Wiatr niósł te dymy z rozwijającego się pożaru wprost na naszą chałupę. Wracając z siennikiem gospodarz z odległości około 200 metrów krzyczał, by się chować bo Niemcy puścili gazy. Znowu znaleźliśmy się w domu i siedzieliśmy z mokrymi chustami na buziach. Nadszedł też ojciec przynosząc z oddalonej o 2 km wsi mąkę, kaszę i tłuszcz. Z tym towarem było u gospodarzy krucho. Ojciec stwierdził, że to są dymy, a nie gazy bojowe i wypuścił nas na dwór.
Zagrożenie bombardowaniami po ostatnim nalocie stało się dla naszego ojca sygnałem, że trzeba się oddalić od szlaku kolejowego na przyzwoitą odległość. Następnego dnia wynajęty człowiek z wozem konnym powiózł nas do odległej o dobre kilka kilometrów wsi Wielany, leżącej po lewej stronie linii kolejowej Poznań-Warszawa.
Trafiliśmy do uczynnej rodziny rolnika pana Robaka, który z bratem i siostrami gospodarował na większym areale. Byli to nadzwyczaj uczciwi i przyjaźni ludzie. Odstąpili nam najlepszą izbę w murowanym domu. O ich uczciwości niech zaświadczy fakt przechowywania przez nich do połowy 1940 roku dwóch walizek z pościelą w stanie nienaruszonym. Tutaj byliśmy przez ponad dwa tygodnie. Cały ten czas upłynął na pomaganiu w zbiorze siana i w obejściu. Ojciec, mając przy sobie 3.500 zł, pojechał do młyna i wykupił worek dobrej mąki, której gospodarze nie chcieli przyjąć, ale przekonani, że wypiekany przez nich chleb jest tak smaczny, zapewniali nam go przez cały czas.
Odgłosy wojny towarzyszyły nam stale. Pomruki latających samolotów i odlegle kanonady artyleryjskie, a szczególnie bitwy pod Kutnem, o której dowiedzieliśmy się znacznie później, były szczególnie słyszalne wieczorami.
Były też sytuacje groźne. Pewnego popołudnia jakiś samolot przyplątał się nad łąką, na której zgarniane było siano do wywózki. Zniżył się i prał z karabinu maszynowego tak, że liście topoli, pod którymi się schowaliśmy, gęsto spadały na ziemię. Prawdopodobnie bandyta ten cieszył się z tego, że postraszył bezbronnych ludzi pracujących w polu.
Pewnego dnia po tym zdarzeniu, mogło to być między 15 a 17 września, zjawił się na obrzeżu naszej wsi pododdział artylerii konnej. Jedno działo było ciągnione przez 4 konie. Żołnierze mówili, że jadą na obronę Warszawy. Z gromadą rówieśników ze wsi i dzieci uciekinierów, których podobnie jak my nazbierało się niemało, biegaliśmy między wojskiem. Spoconym, utrudzonym żołnierzom i ich koniom nosiliśmy wodę w wiadrach. Wojsko w tym czasie podjechało pod niewielki zagajnik. Jedni wyprzęgali konie i maskowali działa, inni sprawnie wycięli dwa rzędy sosen i po umocowaniu okrzesanych żerdzi utworzyli z nich bariery, do których wiązali konie w jednym szeregu.
Przyjazd tego oddziału artylerii musiał wypatrzeć któryś z niemieckich samolotów obserwacyjnych, bądź też był to wynik działania jakiegoś szpiega, gdyż po upływie nie więcej niż godziny zjawił się nad nimi samolot i zatoczył nad laskiem 2-3 kręgi. Nie trwało też od tej chwili wiele minut, gdy nadleciały 3 samoloty i w locie pikującym rozpoczęły ostrzeliwanie z karabinów maszynowych i zrzuty lekkich bomb. Widziałem wyraźne sylwetki pilotów nadlatujących w dół i po ostrzale wzbijających się znowu w powietrze jeden za drugim. Chyba instynkt nakazywał nam umiejętne krążenie wokół grubszych drzew, tak jak to robili żołnierze, aby nie dać się trafić przez pociski karabinów maszynowych. Gorzej było z końmi. Zwierzęta przywiązane już do barier były obrzucane bombami, zrywały się, stawały dęba. Okaleczone, z urwaną nogą, wybiegały na trzech nogach w pole i tam padały. Huk samolotów, strzelanina, rżenie koni – to wszystko tworzyło niepowtarzalny obraz grozy wojny.
Na własne oczy widziałem też, jak jeden z żołnierzy strzelał do nadlatujących samolotów z ręcznego karabinu maszynowego, oparłszy go na plecach pochylonego kolegi. Być może i to wpłynęło na dość szybkie, jak mi się wydawało, zakończenie nalotu.
To wszystko działo się na niby w jakimś szalonym filmie. Nim ochłonąłem ze strachu, żołnierze już dobijali okaleczone konie. Zdejmowali z nich szory, ładowali je na wozy taborowe, opatrywali rannych, ładowali ich na wozy, zaprzęgali zdrowe konie do sprawnych dział i wykorzystując zapadający zmrok sprawnie opuszczali to straszne miejsce.
Po tym zdarzeniu nie tylko mój ojciec, także inni spuścili swoim potomkom bolesne manto. Znalezienie się wraz z wojskiem w takiej opresji mogło się bardzo źle skończyć. Prawdopodobnie jednak Opatrzność nad nami czuwała. Mieliśmy dużo szczęścia. Dodać należy, że nazajutrz – czego można było się spodziewać po Niemcu – nad ten lasek nadlatywały pojedyncze samoloty, ze dwa razy upewniając się, czy nadal nie ukrywa się wojsko.
Gospodarze nie mieli radia, więc ojciec chodził do jednego z sąsiadów i tam słuchał – jak mówił „Anglii”, szczekaczki niemieckiej, no i oczywiście Radia Warszawa. Przychodził z różnymi nastrojami. Widziałem, że wieczorami siadywał w izbie z gospodarzami i dyskutowali na temat czekającej nas przyszłości. Był zły na Anglików za ich machlojki z Hitlerem przy Austrii, Czechach, a teraz z Polską. Niemców nadal u nas nie było. Oni szli zagonami po główniejszych szlakach.
Pewnego dnia, gdzieś po 18 września, rodzice postanowili wracać do Gostynia. Wynajmowanymi podwodami konnymi odbywaliśmy powrót bocznymi drogami przez Golinę, Malinie. Tutaj właśnie w Malińcu, napotkaliśmy pierwszych niemieckich żołnierzy. Kwaterowali w wagonach osobowych kolejki wąskotorowej. Było rano, oni myli się pod studnią głośno porykując śmiechem. Szliśmy pieszo, bo żaden z gospodarzy nie chciał przejeżdżać przez utworzony tutaj posterunek żandarmerii polowej. Na tym posterunku wszyscy ci, którzy byli umundurowani, nosili długie, jakby podgumowane płaszcze. Mieli bodaj żółte otoki na czapkach i blaszane półksiężyce wiszące na łańcuchach na piersiach.
Jeszcze dość daleko od tego posterunku stali Polacy – w różnym wieku – i pouczali, aby wyrzucać posiadane przy sobie noże i inne ostre narzędzia, bo Niemcy rewidują i aresztują posiadaczy takich przedmiotów. Zapamiętałem, że ojciec wyrzucił jakiś pamiątkowy (z Wilna) scyzoryk wielonarzędziowy, a mama noże ze szpicami, jakieś pikulce do mięs itp. Po chwili, kiedy się odwróciłem, zobaczyłem, że ci nasi ziomkowie szukają tych przedmiotów w rowie i chaszczach, kłócąc się o nie między sobą. Tak to wyglądały poczynania naszego pospólstwa na styku z niemieckim najeźdźcą.
Na posterunku drogowym Niemcy zaglądali do dwóch wskazanych walizek i torby mamy, w której było coś do jedzenia. Ojca obszukali. Ojciec, znając dobrze język niemiecki, wyjaśnił im skąd i dokąd idziemy i po chwili znaleźliśmy się fizycznie pod niemiecką okupacją. Dalsza droga prowadziła przez Murowaną Goślinę, z ominięciem Wrześni, na Borek i dalej do Gostynia.
W Gostyniu nasza kochana rodzina w składzie: babcia Katarzyna – matka ojca, oraz ciotki Teresa i Ludwika, zrobiły wielkie oczy. Nasze mieszkanie sąsiadowało z ich siedzibą. Były zaskoczone naszym pojawieniem się, bo tutaj dochodziły sygnały o masakrach transportów z uciekinierami i sądziły, że staliśmy się też ofiarami takich zdarzeń.
Zaczęły się rządy okupanta. Razem z mamą zaniosłem na posterunek policji w magistracie nasze radio „Echo”, bo Polacy musieli radia zdawać. Zachowało mi się jeszcze pokwitowanie odbioru tego aparatu. Niemcy prowadzili aresztowania co znamienitszych Polaków. Ojciec przeżywał te czasy bardzo boleśnie. Aresztowano jego dobrych znajomych, rówieśników: p. Mieczysława Hejnowicza, budowniczego Kazimierza Peiserta, kierownika mojej szkoły p. Szczepana Kaczmarka. Aresztowano właścicieli okolicznych majątków ziemskich, w tym szambelana Edwarda Potworowskiego z Goli.
Dnia 21 października 1939 roku nigdy nie zapomnę. Z samego rana zajechały na gostyński rynek pomalowane na czerwono samochód osobowy, autobus i ciężarówki. W narożniku rynku, u wlotu ul. Św. Ducha, w odległości około 50 metrów od naszych narożnikowych okien, Niemcy wyrwali prostokąt bruku i wkopali w ziemię rząd podkładów kolejowych, tak długich, że wystawały z ziemi na około 2 metry (faktycznie były to podrozjezdnice). Całą tę ścianę, długą na jakieś 8 metrów, obłożyli workami z piaskiem od dołu do szczytu. Była to, jak się okazało, ściana tzw. kulochwytu, pod którą dokonano egzekucji 30 Polaków, przetrzymywanych w areszcie w ratuszu.
Około godz. 10.00 zaczęto spędzanie Polaków – mieszkańców Gostynia, i ich ustawianie wokół czworoboku rynku. Około godziny 11.00 zjawił się pluton egzekucyjny w liczbie 30 żołnierzy w mundurach feldgrau, z karabinami, a z nimi oficer, którego rangi wówczas nie znałem. Po chwili z ratusza wyprowadzono 10 aresztowanych wcześniej Polaków i ustawiono w rzędzie pod opisaną wyżej ścianą – palisadą z podkładów.
Oficer z pistoletem w ręku dał sygnał i padła salwa odbierająca tym nieszczęśnikom życie. Żołnierze strzelali z karabinów typu Mauser, przy czym pierwszy rząd strzelających, ten najbliższy skazańcom, był w przyklęku na jedno kolano, drugi w pochyleniu, a trzeci rząd morderców był w pozycji wyprostowanej.
Pluton odstąpił na prawą stronę, podjechała tyłem ciężarówka ze słomą na skrzyni, a wyznaczeni z tłumu Polacy wkładali ciała zabitych na samochód. Niektóre ciała poruszały się jeszcze. Samochód przejechał pod naszym oknem w ulicę Tkacką stamtąd na cmentarz.
Po usunięciu tych zwłok, z ratusza wyprowadzono drugą dziesiątkę skazańców. Ustawiono ich znowu pod ścianą z worków i podkładów. Oficer dowodzący zbrodniarzami stanął z lewej strony i w tym momencie stała się rzecz niespodziewana dla oprawców. Stojący w rzędzie pierwszy od lewej, a tyłem do strzelających, Polak odwrócił się szybkim ruchem i z całej siły uderzył, bodaj w twarz, tego oficera. Niemiec przewrócił się. Widziałem jak się zbierał z ziemi. W tym czasie doskoczyli do niego policjanci, którzy doprowadzali rozstrzeliwanych z ratusza i go otrzepywali. Potem ten dopadł do miejsca, gdzie leżał już Polak, który wymierzył mu cios, i zaczął go kopać, Tego polaka, a miał nim być, co wiem z opowiadań osób dorosłych, pan Karłowski, ziemianin z okolic Gostynia, przygniatali do ziemi żołnierze z plutonu egzekucyjnego. W czasie tej szamotaniny padł strzał. Nie zauważyłem, czy ten oficer zastrzelił leżącego Polaka. Faktem było, że pluton strzelał do dziewięciu skazańców.
Po wrzuceniu zwłok drugiej dziesiątki rozstrzelanych na ciężarówkę, w chwili gdy znowu przejeżdżała pod naszym oknem, zauważyłem, że podnosił się na skrzyni samochodu p. Peisert. Miał zakrwawioną głowę. Rozpoznałem go po marynarce, którą miał na sobie również wtedy, gdy w lipcu lub sierpniu tego roku rozmawiał z ojcem na ulicy. Podobno był dla mnie „bardzo wysokim panem” i takiego też widziałem w tej tragicznej chwili. W podobny sposób, jak to już wcześniej opisałem, postąpiono z trzecią dziesiątką aresztowanych Polaków.
Po tym dniu, w którym płacze, szlochy tych ludzi, którzy stali wokół miejsca kaźni na rynku i moich domowników nie miały końca, babcia i mama dostały rozstroju nerwowego. Babcia przez następny tydzień była bliska śmierci. Upadła nam zresztą na podłogę już po pierwszej salwie i nie brała udziału w prowadzonych modlitwach za zmarłych, odmawianych przez mamę, ciotki i nas dwóch, oszołomionych tym strasznym widokiem.
Zaczął się prawdziwy terror okupanta. Jak się okazało, ekipa rozstrzeliwująca jeździła po wybranych miastach powiatowych województwa poznańskiego i mordowała. W areszcie gostyńskiego ratusza przebywała jeszcze czwarta dziesiątka zakładników, którym na szczęście los darował życie.
Ojciec, podobnie jak jego wielu znajomych i sąsiadów, nie wychodził na ulice. Szybko jednak zostali wezwani do Arbeitsamtu. Część naszych młodszych sąsiadów pojechała na roboty przymusowe do Niemiec. Tato chorujący na chorobę Gravesa-Basedova [zespół zmian chorobowych, wśród których dominuje nadczynność tarczycy – przyp. red.] został skierowany do pracy w miejscowej cukrowni, ale stan zdrowia ograniczał jego całoroczne zatrudnienie.
Zaczęli napływać Niemcy z rzeszy (Reichu). Obsadzali zakłady pracy. Dla nich szykowano mieszkania, wywłaszczając z nich Polaków. Nasze trzypokojowe mieszkanie z pełnym wyposażeniem zajął Niemiec pochodzący z Łotwy (tzw. Baltendeutsche). Zamieszkaliśmy w jednym pokoju przy tej samej ulicy Św. Ducha pod numerem 32 – przemianowanej zresztą na początku grudnia 1939 roku na Freiheitsstrasse.
W maju 1940 burmistrz Stolpe nakazał ojcu rozbiórkę domu mieszkalno-sklepowego przy tej samej ulicy pod numerem 30 i przekazanie całego materiału budowlanego pochodzącego z rozbiórki na rzecz władz okupacyjnych.
W 1941 roku zaczęły się masowe wywózki Polaków z miasta i wsi do Generalnego Gubernatorstwa. Na ich miejsce, szczególnie na wsiach, przybywały – nieraz tego samego dnia po wywózce Polaków – tabuny brudnych pseudo Niemców, byłych osadników w krajach nadbałtyckich (Baltendeutsche). A dalej, gdy Hitler poganiał tych drugich bandziorów na wschód pod Stalingrad, od końca 1941 roku zaczęły napływać całe watahy Niemców znad Wołgi (Wolgadeutsche), od Morza Czarnego (Schwarzmeerdeutsche), a także z Besarabii. To tałatajstwo było szczególnie wredne, z wszystkimi nawykami ruskiego raju, w którym się wychowywało. To oni, nie znając nawet dobrze niemieckiego, wyzywali nas „verfluchte Polen” i kopali. Były to szczeniaki w naszym wieku, łażące w takt werbli i z trąbkami po ulicach, ubrane w te ich mundurki Hitlerjugend.
W 1942 Niemcy zarządzili przymusową naukę dzieci polskich. Chodziłem do niej przez dwa sezony zimowo-wiosenne. Uczono w niej języka niemieckiego i liczenia do stu (oczywiście, po niemiecku). Nauczycielką była między innymi, jak ją nazywano, Frau Laube – starsza wiekiem Niemka, która cały okres między 1919 a 1939 rokiem żyła z nami w Gostyniu. Ta hakatystka miała szczególną przyjemność prześladowania nas za mówienie po polsku. Biła za takie „grzechy” cienką trzcinką po rękach. Szkoła ta od końca kwietnia do końca października była miejscem zbornym chłopców w moim wieku (12-14 lat), zabieranych wozami konnymi przez opanowane przez Niemców okoliczne majątki ziemskie do różnych robót polowych – takich jak odchwaszczanie, przerywanie buraków, ręczne zbieranie kłosów zbóż na rżyskach, wykopki ziemniaków. Zapłatą za te prace były jednodaniowe obiady.
Rok 1942 zapamiętałem też jako początek okresu kiepskich nastrojów u Niemców. Przez Gostyń zaczęły coraz częściej przejeżdżać kolejowe transporty wojskowe zarówno z żołnierzami urlopowanymi, jak i szpitalne. Zimą i wiosną 1942/1943 w każdym pociągu z rannymi leżały wraki ludzkie ze sczerniałymi twarzami i odmrożonymi kończynami. Nieraz nauczycielka, inna w odnoszeniu do nas niż Laube, prosiła, aby przyjść na dworzec i pomóc siostrom Niemieckiego Czerwonego Krzyża przy noszeniu picia do wagonów z rannymi. W wagonach, w których oni na dwóch-trzech poziomach leżeli, panował zaduch i smród gnijących ciał. Taka była ich nagroda za to, jak się nad Polakami pastwili w 1939 roku, a także później.
Przypływ wściekłości wobec Polaków wiązać można z niepowodzeniami na frontach, szczególnie zaś wschodnim. Wielkie manto, jakie dostali pod Stalingradem czy Kurskiem, dawały z kolei wiele pociechy, przynajmniej duchowej, rodzicom i ich znajomym, którzy nas odwiedzali. Zasłyszane przeze mnie urywki rozmów pozwalały mi też na swój sposób odczuwać satysfakcję, że nasz okupant nie pozostaje bezkarny.
W Gostyniu Wehrmacht miał też punkt etapowy dla żołnierzy urlopowanych z ostfrontu. Po krótkich pobytach następowały smutne odjazdy. Nawet niektóre Polki, oddające się uciechom z tymi Niemcami, popłakiwały. Mam w pamięci taką scenę, jak zachowywali się tacy podkurowani na duchu żołnierze idący na dworzec do pociągu wiozącego ich na front. Podpite sieroty, z tymi rurami masek pgaz. na tyłkach i karabinami zwisającymi im na szyjach oraz podciągniętymi do łokcia rękawami mundurów, wlokły się jak na skazanie. W żaden sposób nie wychodził im śpiew. Porykiwania z tymi ich oklepanymi „heili, heilo …” brzmiały wręcz mizernie i prawie żałośnie. Gdyby nie widoki z roku 1939, kiedy ci „panowie” pastwili się nad Polakami, można by ich żałować. Jednak sami byli sobie winni. Ryczeli i heblowali z Hitlerem, więc musieli ponosić za to należne cięgi.
Pewnego dnia, stojąc blisko peronu na dworcu, pokiwałem ręką jednemu takiemu płaczącemu w oknie ruszającego pociągu żołnierzowi. U niego powstał jakiś odruch człowieczeństwa i rzucił mi tabliczkę szwajcarskiej czekolady i paczkę sucharów. Przyniesienie takiego „łupu” do domu w naszym kartkowym życiu stanowiło nie lada zdarzenie. Ta tabliczka od dawna niewidzianej czekolady była dzielona przez mamę chyba przez cały tydzień.
Aby przetrwać ciężkie czasy, wiosną 1943 roku ojciec kupił białą kozę, bez rogów. Jednocześnie wydzierżawił kilkuarową łąkę. Tam chodziliśmy z naszą karmicielką.
Pewnego dnia przejeżdżał ulicą transport wojska w ciężarowych opel-blitzach. Ja szedłem z kozą, a raczej ona ze mną, tam gdzie ja stąpałem. Nie używałem postronka. Coś zatrzymało część konwoju ciężarówek. Powstała między nimi luka licząca może z 60 metrów. Ja, idąc, bawiłem się z kózką, wchodziłem na chodnik, a potem uskakiwałem na jezdnie, i tak w kółko. Koza robiła potulnie ze mną te same manewry. Obserwowali nas żołnierze w ciężarówce, do której się zbliżałem. Pytali się mnie, śmiejąc się, jakie ma koza imię. Powiedziałem zgodnie z prawdą, że „Magda”. Pytali też, jak dawno ją mamy, czy ją lubię itd. Odpowiadałem im jak umiałem, bo rozumiałem wszystko. Na pewno zorientowali się, że jestem Polakiem, ale odnosili się bardzo przyjaźnie. Jeden z nich powiedział mi, abym się zatrzymał. Po chwili podał mi zawinięte naprędce w gazetę bochenek chleba wojskowego, kilka wojskowych porcji cukru oraz sprasowaną w kostki kawę z cukrem. Jednocześnie chwalili, że koza jest taka czysta i dobrze wychowana.
Takie dodatkowe wiktuały w ów czas wojny, kiedy z jedzeniem otrzymywanym na kartki było kiepsko, cieszyły nas w szczególny sposób. Rodzice, to się widziało, starali się jak mogli o jajka, ziemniaki, olej lniany (który był tłoczony u znajomych na wsi podgostyńskiej). Jako zapłata bywało, iż mama dawała jakąś pościel czy ręczniki ze swojej, jak mówiła, wyprawy ślubnej. Bywało też, że chodziłem z ojcem do znajomego piekarza – p. Dabińskiego. Ojciec rozmawiał z nim najczęściej o polityce, a ja podkradałem chleb z deski ułożonej na stelażu w przejściu między piekarnią a sklepem. Mama z sąsiadkami z podwórza, w zamieszkiwanej przez nas oficynie, gdzie mieszkało łącznie 8 rodzin, starała się czasami wypiekać coś słodkiego.
Dzisiaj może to wydawać się nierealne, ale tak było, że to „coś słodkiego” składało się z mąki, dobrze utartych gotowanych ziemniaków oraz równie drobno utartej marchwi, która służyła za osłodę tego ciasta. Stosowna porcja drożdży i aromatu, które można było zdobyć bez kłopotu, tworzyły razem różowe ciasto zjadane z dużym apetytem.
W październiku 1942 roku nadeszła do nas smutna wiadomość o śmierci brata mamy, Kazimierza, proboszcza w Stęszewie pod Poznaniem. Zginął w obozie koncentracyjnym w Dachau k. Monachium. Kartka z obozu przesłana do ciotki Maryni, która księdzu, a swojemu bratu, prowadziła gospodarstwo na probostwie, informowała, że wujek ksiądz zmarł na zapalenie płuc. Biedak musiał spodziewać się tej śmierci, będąc w grupie księży poddawanych eksperymentom medycznym. Wcześniej napisał kartkę z obozu z takim zdaniem: „Wenn der Bruder der Stasia nicht kommt, dann soll sie nich Weiner”. Co oznaczało w wolnym przekładzie: „Jeśli nie wróci brat Stasi, to niech ona nie płacze”. Wujek ten był bliźniakiem mamy i bardzo się kochali, stąd też stosując taką właśnie przenośnię informował o zbliżającym się końcu swojego umęczonego życia.
Tutaj muszę dodać, że na początku 1940 roku ojciec, jakimś swoim sposobem, pojechał do Stęszewa i namawiał księdza, aby wyjechał do środkowej Polski, bo jako były kapelan kompanii powstańców wielkopolskich w 1919 r. pod Mogilnem, jest zagrożony ze strony Niemców. Jego odpowiedź była krótka: „nie opuszczę moich parafian”. No i stało się to, czego ojciec się spodziewał.
Zimą z 1943/1944 zostałem zatrudniony u Niemca w laboratorium fotograficznym przy drogerii po p. Mroczkiewiczu. Wywoływałem filmy i robiłem odbitki pod nadzorem p. Pękalskiego, późniejszego po wyzwoleniu – burmistrza Gostynia. Moje zarobki w wysokości 22 marek na tydzień zasilały rodziców.
W lipcu 1944 roku, mając 15 lat, gostyński Arbeitsamt skierował mnie do pracy w charakterze robotnika ogrodowego (Gartenarbeiter) u miejscowego dentysty – Eugena Lamprechta, Niemca przybyłego do Gostynia z Gery w Turyngii. Tutaj pracowałem w ponad hektarowym ogrodzie, a dorywczo w jego laboratorium przy odlewaniu sztucznych zębów ze stopów metalowych. Od listopada objąłem funkcję palacza c.o. w miejsce innego zwolnionego Polaka. Służącą u tego Niemca była też Polka – p. Pelagia. Niemcy wymagali, abyśmy nie używali w ich domu języka polskiego.
Pewnego razy zostałem pobity przez żonę dentysty, ponieważ ich synek – 4-letni Werni, biegający stale za mną, wołał: „pany, pany…” Słowo to usłyszał ode mnie, bo tak się zwracałem do starszej wiekiem służącej. Ta Niemka, co warto podkreślić, pochodziła z podgostyńskiej wsi Daleszyn, zamieszkiwanej przez niemieckich kolonistów od czasów rugów pruskich, prowadzonych za czasów Bismarcka i doskonale znała język polski z lat 1919-1939. Nigdy jednak nie odezwała się po polsku, a wszystkie dyspozycje wydawała tylko po niemiecku.
Werni, mały rudzielec, był uroczym chłopczykiem. Wrzeszczał za mną po swojemu „Dundan, Dundan”, nie mogąc wymienić dobrze mojego imienia, a po imieniu zwracała się do mnie służąca. Wraz z tymi okrzykami łapał mnie za rękę i ciągnął na podwórze, na którym rządził duży bernardyn. Gdzieś we wrześniu posadziłem chłopca na tego psa, a pies, jakby rozumiejąc moją intencję, bez ociągania biegiem nosił go, przytrzymywanego przeze mnie po podwórzu i w głąb ogrodu. Takie zabawy trwały prawie do listopada. To zachowanie dziecka złagodziło niejako sposób odnoszenia się jego rodziców do mnie. Bywało, że nieraz Niemka dawała mi w soboty kawałki ciasta, które wypiekała, a gdy zachorowałem na anginę, zorganizowała stosowne lekarstwa.
Na początku stycznia 1945 roku zaczęły się niespokojne dni. Nadchodziły kolejne fale uciekających Niemców. „Mój” Niemiec, pełniący jakieś funkcje w Kreisleitung [władzach powiatowych – przyp. red. ]NSDAP, chodzący w czarnym mundurze SS, został szefem oddziału Volkssturmu. Niemka pakowała skrzynie i walizy. 12 stycznia przyjechał wóz konny z jej rodzinnej wsi. Nim właśnie odwiozłem Niemkę wraz z małym Werni i psem bernardynem na gostyński dworzec kolejowy.
Ewakuowały się w pośpiechu całe rodziny Niemców. „Zdobywcy” Europy mieli bardzo smutne miny. Po wejściu do wagonu „moja” Niemka powiedziała do mnie: „Na, Bogdan, vielleicht werden wir uns noch sehen …” [niem. „No, Bogdan, może się jeszcze zobaczymy]. Stojąc tak na peronie przy odjeżdżającym pociągu naszły mnie szczególne skojarzenia. Po prostu widziałem siebie i rodziców, jak 2 września 1939 roku też odjeżdżaliśmy z tego dworca pociągiem ewakuacyjnym, tylko że w odwrotnym kierunku. My jechaliśmy na wschód, w kierunku Jarocina, a oni na zachód, na Leszno.
Wtedy jako 10-latek nie wiedziałem, co mnie czeka. 12 stycznia 1945 roku byłem pełen doświadczeń okropności wojny, które spowodowali ci, co teraz uciekali. Zapamiętałem też wtedy komunikat podany przez megafon dworcowy, o tym, że Armia Czerwona podchodziła, czy też zdobyła miasto Łódź, nazywane przez Niemców Litzmannstadt.
Nie wiem, co się stało z Niemcem. Zaraz po wkroczeniu Rosjan mówiono, że duży oddział Volkssturmu, uciekając przed Armią Czerwoną, utonął w jeziorze po zarwaniu się pod nim lodu. Ale nie mogłem tego uściślić. Pisanie w tej sprawie do Niemieckiego Czerwonego Krzyża nie dało rezultatu. Po 22 stycznia dom był pusty. Chodziłem tam co dzień. Trochę paliłem w kotle c.o. Około 25 stycznia dom został częściowo ograbiony. Na ulicach było pełno wojska, a trasą od Jarocina do Leszna ciągnęły dzień i noc wóz za wozem niemieckich uciekinierów z całym dobytkiem, psami pod wozami i krowami przywiązanymi do wozów. Panowały dość znaczne mrozy. Padający śnieg dokuczał Niemcom skulonym na wozach. Mojej mamie, usuwającej śnieg z chodnika sprzed domu, jedna z kobiet siedzących na wozie podawała zawiniątko z trupem zamarzniętego noworodka, prosząc o jego pochowanie. W tym czasie nadszedł policjant Pohl i sam zajął się tą sprawą.
Obok taborów z cywilami, ciągnących się nieprzerwanie, wlokły się transporty z wojskiem. Z reguły szły one w drugim pasie, po wyłamaniu na wężyznach ulic stojących tam latarń gazowych. Ciężarówki z łańcuchami na kołach brnęły w śniegu, silniki, z reguły dieslowskie, wyły i dymiły, co jeszcze bardziej nadawało tej ucieczce obraz grozy. Duże ciężarówki, np. marki Saurer czy Man, ciągnęły na sztywnych holach inne lżejsze wozy, nawet po dwa. Przypuszczalnie robili to Niemcy z powodu trudności z paliwem. Najgorętszy czas nastał po 25 stycznia 1945 r. Obok pojazdów silnikowych i konnych zaczęły napływać w grupach, bez żadnego wojskowego szyku, co u Niemców byłoby w normalnym czasie nie do pojęcia, całe watahy żołnierzy bez broni. Nas chłopców, a w najbliższym sąsiedztwie było ze dwunastu, najbardziej ciekawiły obok marek samochodów, specjalne wozy bojowe, działa, różnego rodzaju wielolufowe wyrzutnie itd.
Chyba 26 stycznia 1945 roku, w rejonie rynku pojawił się jakiś generał, mający czerwony lampasy przy spodniach oraz grupka towarzyszących mu starszych rangami oficerów, którzy usiłowali zatrzymywać te grupy, grupki i pojedynczych żołnierzy. Nie wszyscy byli Niemcami, bo wśród nich znajdowali się i Rumuni, w takich niebieskich mundurach, i Węgrzy, a także Ukraińcy, z ich formacji SS, w ciemnozielonych mundurach. Chcieli utworzyć linię obrony opóźniającą napór Rosjan. Ale to były daremne zabiegi. Żołnierze rozbiegali się po bocznych uliczkach i z trwogą w oczach drałowali w śniegu na zachód. Oficerowie klęli szpetnie, jeden czy drugi biegał z pistoletem w ręku, ale i to nic nie pomagało. „Iwan kommt” mówili, a Iwan rzeczywiście dawał podniety do popłochu dalekimi pomrukami kanonady artyleryjskiej, którą dawało się słyszeć coraz wyraźniej.
Nie mogłem sobie już po wyzwoleniu odżałować tego, że nie wziąłem od żołnierza węgierskiego zgrabnego pistoletu maszynowego. Chciał mi go dać po otrzymaniu od nas, miejscowych chłopaków, cywilnych ciuchów, w które się przebrał w bramie i wkręcił między wozy konne jadące na Leszno, Wschowę i Głogów.
27 stycznia 1945 roku nastąpiła po godz. 10 rano szczególna sytuacja. Ustały transporty pojazdów. Ulica św. Ducha opustoszała. Bicie karabinów maszynowych i dział wzmagało się. Razem z innymi chłopakami wdrapałem się na dach naszego domu. Stąd widziałem, patrząc w kierunku doliny Kani na Krobię, jak czołgi radzieckie oddawały salwę do wycofujących się czołgów niemieckich i odwrotnie. O widzianych scenach doniosłem ojcu, przebywającemu wraz z innymi starszymi mieszkańcami naszej oficyny, w znajdujących się pod nią piwnicach. Oni odprawiali modlitwy. Była to litania do Wszystkich Świętych. Nakazy od nich, aby natychmiast wracać do schronu, absolutnie nie skutkowały. O tym, jak duże było dla nas chłopaków zagrożenie, przekonałem się po kilku dniach, kiedy pan Politowski, jeden z sąsiadów, przypomniał, że z pierwszego nadjeżdżającego radzieckiego czołgu żołnierze strzelali na oślep przed siebie z pepesz. Taki błędny pocisk mógł któregoś z nas wytykających głowy z bram śmiertelnie ugodzić.
Po powrocie od okna piwnicznego schronu znalazłem się na skrzyżowaniu ulic św. Ducha, Tkackiej i Łaziennej. Tutaj, na to właśnie skrzyżowanie, zajechała około godz. 10.45 niemiecka tankietka. Wysiadło z niej dwóch regulaminowo umundurowanych oficerów, otworzyli tylne drzwi dwustronne i zaczęli nastrajać na znajdującej się tam tablicy radiostacji. Po chwili, będąc w grupie pięciu rówieśników, usłyszałem meldunek jednego z tych oficerów: „der Iwan ist im Walde bei Godau” (taką nazwę, jak mi się wydawało, usłyszałem, chociaż do końca nie jestem pewny, gdyż silnik tankietki głośno pracował). Potem zamknęli radiostację, wycofali pojazd i pełnym gazem ruszyli w kierunku Leszna. To byli ostatni żołnierze niemieccy widziani przeze mnie w akcji bojowej.
Huk dział i salwy karabinów maszynowych nasilały się wyraźnie. Trwało to może 20 minut. I nagle, od strony rynku, ukazał się czołg, a na nim stojący żołnierze, trzymający się takich pałąków – prętów przyspawanych do wieży. Żołnierze, w liczbie bodaj czterech lub pięciu, byli niskiego wzrostu, mieli skośne oczy. Na głowach nosili czapki-uszatki, z takim w szpic szytym denkiem i czerwoną gwiazdą nad czołem. W czasie jazdy po śniegu i lodzie czołgi dawały ognia. Strzelali też żołnierze z broni ręcznej. Byliśmy wtedy na wysokości domu zamieszkiwanego przez malarza pokojowego pana Politowskiego. Ten krzyknął do nas, by schować się do bramy, bo mogą postrzelić. Żołnierze stojący na czołgu mieli na sobie szynele ze zwisającymi od dołu nitkami, a pod spodem lekkie (letnie) mundury i walonki na nogach.
Drugi czy trzeci czołg lekko przyhamował przy nas, bo widocznie kierowca nas zauważył. Z łuku padło pytanie, dotyczące kierunku ucieczki Niemców. Język rosyjski był nam nieznany, ale pan Politowski, jedyny dorosły wśród nas, pokazał ręką kierunek na Leszno. Czołg z rykiem i tumanem czarnego dymu ruszył dalej.
Po przejechaniu czterech lub pięciu czołgów, z bramy piekarni położonej naprzeciw miejsca, w którym zładowaliśmy się, wyłonili się żołnierze niemieccy. Jadący na czołgu czerwonoarmiści (chyba Kałmuki), zeskakiwali w biegu jak z procy i momentalni dopadali Niemców. Czołg ujechał może z 10 metrów. Z wieżyczki dowódca coś krzyczał, po czym ruszył naprzód już bez tego desantu na nim. Kałmucy otoczyli Niemców. Któryś usiłował cofnąć się w podwórze piekarni, ale go złapali. Całą grupę, a było ich razem trzynastu, podprowadzili pod ścianę budynku między piekarnią a sklepem mięsnym (Wojtscheka). Zaczęli odbezpieczać zamki swoich pepesz. Żołnierze niemieccy zorientowali się w zamiarach i zaczęli krzyczeć. Wznosili ręce w górę, jeden czy drugi zaczął się żegnać i chyba modlić. Działo się to prawie na wprost nas, w odległości nie większej niż szerokość ul. św. Ducha, czyli jakieś 8 metrów. W tym samym momencie nadjechała na siwym koniu umundurowana Rosjanka o blond włosach. Donośnym głosem zaczęła coś wykrzykiwać do Kałmuków szykujących się do strzelania. Była ostra kłótnia, padały różne brzydkie wyrazy, których znaczenie poznałem po kilku miesiącach. W końcu Rosjanka zdjęła z piersi przewieszoną pepeszę i zdecydowanymi ruchami lufy nakazała zapewne odsunięcie się swoich żołnierzy od Niemców. Odskoczyli więc, a było ich chyba z dziesięciu, bo nadeszli ci, którzy nadjechali w międzyczasie następnym czołgiem. Ona zaś, po zawołaniu, „Za rodinu, za Stalinu”, pociągnęła jedną tylko serię z pepeszy od lewej do prawej po tych klęczących i krzyczących Niemcach. Potem zarzuciła broń na plecy i z kopyta ruszyła na zachód. Koń przy tej serii tylko lekko złożył uszy i skłonił głowę.
Ranni Niemcy unosili się jeszcze na śniegu na kolana. Niektórzy ruszali rękami i nogami, inni kończyli życie w drgawkach. Stojące dotąd Kałmuki doskoczyły do nich i z ruszających się jeszcze u niektórych Niemców nóg, zaczęli ściągać buty. Wykopywali w górę swoje zdezelowane walonki i zakładali te buty na swoje nogi. Inni ściągali rannym i zabitym z rąk obrączki i zegarki, szperali po kieszeniach. Widziałem, że zabierali legitymacje, czy też jakieś dokumenty wyciągnięte z kieszeni.
Utkwił mi w pamięci i taki obraz: jeden z żołnierzy radzieckich ściągał Niemcom pasy wojskowe. Po otarciu krwawych plam o poły płaszczy zabitych, zapinał te pasy na sobie. Widziałem u niego więcej niż pięć pasów. Potem opiął się swoim szynelem i wraz z innymi żołnierzami, zatrzymując kolejne nadjeżdżające czołgi i Studebakera, odjechał w dalszą stronę na zachód.
Zwłoki Niemców niedługo potem zostały przejechane przez kolejne nadjeżdżające czołgi. Powstała miazga ludzkich szczątków zmieszana ze śniegiem. Ta krwawa masa zamarzła, było wtedy około minus 15 stopni Celsjusza. Szczątki leżały cztery lub pięć dni, po czym zostały załadowane na platformę zbitą z desek na dwóch podłużnych balach, przewiezione pod cmentarz ewangelicki (przy szosie na Golę) i tam pogrzebane.
W czasie kiedy nasza grupa chłopaków i mężczyzn przebywała w opisanym miejscu rozstrzelania Niemców, z oddali słychać było także serie z automatów. Później okazało się, że to inne załogi desantów na czołgach dorwały dużą grupę Ukraińców z armii Własowa. Byli w ciemnozielonych mundurach. Leżeli oni nieopodal poczty przy ul. Leszczyńskiej. Naliczyłem co najmniej 18 zwłok. Przyznaję, że w pierwszych dniach po tych strzelaninach bałem się wychodzić wieczorami na ulicę.
W dniu wkroczenia Rosjan pod wieczór przyszedł do mojego ojca znajomy. Poinformował, że przy drodze na Piaski, na skrzyżowaniu drogi wiodącej pod górę do klasztoru, leżą zwłoki dużej liczby żołnierzy radzieckich zabitych przez jednego Niemca. Siedząc w budyneczku przepompowni gazu miejskiego z Gostynia do Piasków wybił on jeden z luksferów w otworze okiennym i wystrzelał nadjeżdżające czujki przednie, złożone przede wszystkim z Azjatów. Czujki te poruszały się na zdobycznych motocyklach z wózkami bocznymi marki BMW. Wraki tych motocykli istotnie leżały na poboczu szosy. Znajomy ojca twierdził, że najpierw Niemiec strzelał do kierowców, a potem, jak do kaczek, do biegających żołnierzy. Oni się w ogóle nie kryli. Dorośli przypuszczali, że byli chyba pijani.
Na drugi czy trzeci dzień po zajęciu Gostynia przez Armię Czerwoną odbył się pogrzeb tych Rosjan na gostyńskim cmentarzu. Stojące w szeregu trumny były pokropione wodą święconą. Ksiądz proboszcz Siczyński uroczyście modlił się z nami Polakami, a była chyba większość tych, którzy w tym czasie mieszkali w naszym miasteczku. Byli oficerowie rosyjscy, była kompania honorowa i salwy z automatów. Później zwłoki tych żołnierzy zostały zabrane na jakiś cmentarz wojskowy. Z perspektywy lat widzę teraz, iż katolicki pogrzeb urządzono ludziom innych wyznań, na pewno muzułmanom. Ale chyba ich Allach nie potępił zachowań naszej polskiej społeczności. Polegli byli traktowani jak bohaterowie.
Już w dzień wyzwolenia zaczęły się nieznane nam dotąd zachowania. Któregoś dnia wtargnął do nas taki jeden obrośnięty, chyba któryś z przedstawicieli ludów kaukaskich. Ojca nie było. Wystraszona mama i ja z bratem przyglądaliśmy się z ciekawością w naszej kuchnio-izbie, co ten „gość” robi. Najpierw użył sakramentalnego pytania „germaniec niet?” Następnie wskazał lufą pepeszy na święte obrazy nad łóżkami (Matka Boska i Jezus z Gorejącym Sercem), pytając: „eto kto?” czy coś w tym rodzaju. Mamie przypomniała się nazwa „ikona”. Słowo wystarczyło. Potem zdjął z pleców worek i przytroczony do niego garnek, czarny od sadzy i przypaleń. Ten worek to był jego plecak. Boże, co za obdartus! On nie miał żadnego koca, ręcznika czy choćby mydła. Rozwiązał szypułkę tego worka-plecaka i wysypał z niego wprost na podłogę jego zawartość, czyli: rozdartą torbę papierową w części wypełnionej mąką, utytłane w mące naboje do pepeszy oraz także oblepione w mące mięso wieprzowe lub baranie o wadze może około kilograma, noszące ślady opalania.
Mama usmażyła to mięso i ugotowała kilka ziemniaków, bo chleba nie było. On to zjadł i wypił ze trzy kubki kawy zbożowej z sacharyną. Coś tam mówił, ale nic z tego nie pojęliśmy. W czasie kiedy jadł, ja z bratem czyściliśmy z mąki naboje, chowając sobie przy okazji kilkanaście sztuk, tak na wszelką okazję. Po około dwóch godzinach na szczęście nas opuścił. Ale nie upłynęło kilkadziesiąt minut, a już wtargnął do nas następny. I tak w kółko przez kilka następnych dni. Z zachowania tych zabiedzonych, brudnych żołnierzy wywnioskowałem między innymi, że temu wojsku w ogóle nie towarzyszyły kuchnie polowe. Każdy był chyba zdany na własny pomysł zdobycia pożywienia. Było to diametralnie różne od wojska polskiego, czy też niemieckiego, w których kuchnie polowe stanowiły nieodłączną wręcz całość z oddziałami, zarówno w ataku, jak i w odwrocie.
Ojciec nie golił się. Nosił stare używane ubrania. Mama i inne sąsiadki stosowały chustki na głowy i takie ubiory, które ją postarzały. Panował ogólny niepokój, bo zdarzały się napady i gwałty. Ksiądz proboszcz Siczyński pouczał z ambony w gostyńskiej farze, aby Rosjan wykazujących nachalstwo i złodziejskie zapędy pytać: „A znajesz ty ukaz Stalina?” Miało to uchronić w jakiś sposób przed takimi zachowaniami. W takiej atmosferze zaczął się żywot w „wyzwolonym” kraju.
Wspomnienia spisano w Szczecinie 1999 roku.