Wiosną 1944 roku zostałem wysłany na prace przymusowe do małej miejscowości Treuenbrietzen pod Berlinem. Pojechaliśmy całą grupą około osiemdziesięciu pracowników, fachowców budowlanych, którzy odtąd stanowić mieli w Niemczech oddział dużej gostyńskiej firmy budowlanej. Jej treuhänder, inż. Matthias Karabas, Niemiec z Rumunii, pozostał w centrali w Gostyniu, z nami zaś wysłano krewkiego, widzącego w każdym Polaku potencjalnego wroga, volksdeutscha z Sudetów, Herberta Förstera.
Nasz pobyt w Niemczech stanowi osobny rozdział. Wspomnę tylko, iż w okresie wzmożonych nalotów alianckich na Berlin przeżyliśmy tam niemało. Dochodził do tego terror niemieckich majstrów i policji, ograniczenie wolności osobistej do minimum, głodowe racje żywnościowe i wiele innych codziennych przykrości.
W styczniu 1945 roku czuliśmy już wszyscy w kościach, że wojna zbliża się ku końcowi. Nikt z nas oczywiście nie wątpił, kto z niej wyjdzie zwycięsko, toteż wszystkie te codzienne udręki wydawały się teraz jakieś łatwiejsze do zniesienia. Z dnia na dzień zmieniał się też stosunek Niemców do nas. Na wszelki wypadek niektórzy z nich zaczęli przymilać się nam, częstować papierosami, a nawet – wprawdzie dość ostrożnie – napomykać o przegranej wojnie.
Dnia 17 stycznia nasz Förster powiadomił mnie niespodziewanie, iż już pojutrze rano pojadę do Gostynia w celu załatwienia spraw oddziału i przywiezienia pieniędzy dla pracowników. Byłem zupełnie ogłuszony, wprost nie mogłem w takie szczęście uwierzyć. Widziałem przecież przed sobą szansę, że w wypadku szybkiej ofensywy wojsk radzieckich, uda się, być może, już więcej do ich Vaterlandu nie powrócić.
Dostałem czterodniową przepustkę i w dniu 19 stycznia wyruszyłem przez Berlin pociągiem do Poznania. Na dworcu w Berlinie, otoczonym wokół stertami gruzów, całe tłumy przygnębionych i nierzadko zapłakanych ludzi. Z podsłyszanych rozmów zorientowałem się, że są to pierwsi uchodźcy z terenu Polski. Prawdziwy obraz nędzy i rozpaczy ludzkiej. Ludzie ci, a szczególnie kobiety i starcy, sprawiali wrażenie zupełnie zagubionych i zrezygnowanych. Siedzieli na peronach i w tunelach na swoich tobołach i czekali, aż ktoś się nimi zajmie. Przeżyłem wówczas pierwszą satysfakcję, bo widok ten natychmiast przypomniał mi naszą ucieczkę we wrześniu 1939 roku.
Pociąg do Poznania niebywale zatłoczony. Cywilów prawie nie było widać, sam Wehrmacht, urlopowicze jadący na front. Po sześciu godzinach podróży w korytarzu wysiadłem na dworcu w Poznaniu. Pierwszy widok wprost szokujący: na peronach sterty waliz i innych bagaży, tłumy ludzi. Herrenvolk opuszczał nasze miasta i wsie, nasz kraj…
Właśnie nadjechały transporty uciekinierów niemieckich z Łodzi i województwa. Mróz dochodził chyba – 15˚C , a oni jechali otwartymi wagonami towarowymi. Dworcowa służba sanitarna zjawiła się z noszami i wynosiła z wagonów zmarzniętych czy też zamarzniętych ludzi. Słychać było płacze, ktoś histerycznie szlochał i przeklinał. Nie mogłem sobie wyobrazić jak te transporty pojadą dalej i gdzie się załadują ci, którzy jeszcze oczekiwali na peronach.
Od polskiego kolejarza dowiedziałem się, że Niemcy cofają się na całej linii. Nadchodzi więc wolność.
Wręcz na siłę, klnąc po niemiecku, wcisnąłem się po trzech godzinach oczekiwania do pociągu odchodzącego do Leszna. Jego pasażerami byli wyłącznie uchodźcy niemieccy, zamierzający z Leszna jechać dalej w kierunku Wrocławia. Po raz pierwszy słyszałem wtedy, jak Niemcy klną wojnę i swego Führera. W wagonie przez całą drogę płacz, przeklinanie i użalanie się nad swoim losem.
W Lesznie czekałem kilka godzin na pociąg do Gostynia. Straciłem już nadzieję, czy w ogóle jeszcze pojedzie i gdyby nie noc, zdecydowałbym się trzydziestokilometrową trasę do Gostynia odbyć pieszo. Wreszcie pociąg odjechał (był to już ostatni niemiecki pociąg jadący w tym kierunku).
W pociągu spotkałem dwie znajome dziewczyny – volksdeutschki z Gostynia. Na mój widok przypomniały sobie, że znają przecież język polski. Bez ogródek oświadczyły, że Niemcy już wojnę przegrali i że naród niemiecki czeka ciężki los. Mimo to one wraz z rodzicami pozostają w Gostyniu, na dobre i na złe, bo zbyt wiele okropności zobaczyły podczas kilkudniowej ucieczki współbratymców.
Dotarłem wreszcie do rodzinnego domu. Rodzice nie mogli uwierzyć, że mnie widzą. Przecież powróciłem dosłownie w ostatniej chwili. Gdybym wyjechał jeden dzień później, szansa dostania się do domu byłaby minimalna. Ojciec oświadczył natychmiast, że muszę się zamelinować w jakiejś kryjówce i przeczekać tam do chwili opuszczenia miasta przez Niemców. Po pierwsze jednak przywiozłem ze sobą listy wypłat pracowników firmy, na podstawie których miano im wypłacić w Niemczech pensje (ja byłem już w domu, oni tam pozostali i przez jakiś czas byliby bez feniga), a po drugie liczyłem na to, że przy panicznym eksodusie Niemców nikt się specjalnie nie będzie interesował moją skromną osobą.
W sobotę rano, 20 stycznia, zdecydowałem się udać do mojej firmy. W mieście ogromny ruch. Ulicami przeciągały całe tabory uciekinierów cywilnych, a także wojsko. Główny kierunek tego marszu – szosa do Leszna.
Zameldowałem się u szefa. Spojrzał na mnie jak na ducha z zaświatów, zabrał ode mnie listy wypłat i oświadczył, że on, wraz z całą rodziną, za kilka godzin opuszcza Gostyń. Jeśli chcę, mogę pojechać z nimi (jechał z rodziną osobowym autem, a bagaż załadowano na dwie „rolwagi”), a jeśli pozostanę – on sprawę wypłat w Niemczech załatwi osobiście. Spodziewałem się gorszej przeprawy, toteż oznajmiłem, iż – rzecz jasna – jadę z nimi, ale muszę się przedtem spakować. Oczywiście, ani mi to było w głowie. Na wszelki wypadek jednak myślałem o przygotowaniu sobie jakiejś bezpiecznej kryjówki.
Starostwo, wójtostwo, urząd pracy, magistrat – wszystkie te urzędy były już nieczynne. Wojsko i policja ogołacały sklepy z towaru i pakowały na różne środki lokomocji. W Urzędzie Gospodarczym (Wirtschaftsamt) odbywało się palenie karetek żywnościowych, jak gdyby miały się one jeszcze kiedykolwiek na coś przydać.
Na ulicach miasta skrzeczały megafony. Kreisleiter wygłaszał dla swoich rodaków ostatnią już w Gostyniu przemowę. Obiecywał sprawną ewakuację i rychły powrót. W ciągu czterech godzin wszyscy mieli być spakowani, lecz wolno było zabierać wyłącznie to, co się uniesie. Mieli wrócić przecież do „sowich” domów w ciągu trzech-czterech tygodni. W swej mowie zwrócił się również do tzw. Leistungspolen, namawiając, aby oni i ich rodziny ewakuowały się razem z Niemcami.
Spotkałem syna mego szefa, byłego żołnierza Wehrmachtu. Przed paroma miesiącami powrócił ze szpitala z ciężkim urazem czaszki. Przebywał trzy lata na froncie wschodnim i tam dostał w głowę odłamkiem granatu. Oznajmił mi, że żołnierze z tego frontu już po Stalingradzie przestali wierzyć w zwycięstwo. Ich los był straszny, ale najbardziej teraz ucierpi niemiecka ludność. Mimo swego załamania doradził mi, abym się dobrze ukrył, gdyż policja i wojska SS przed ostatecznym opuszczeniem miasta zwykle je jeszcze przeczesują, a wtedy każdy, kto nie posiada odpowiednich dokumentów, jest natychmiast rozstrzeliwany.
W sobotę do wieczora większa część miejscowych Niemców zdążyła opuścić miasto. W dalszym ciągu ulicami jechały wozy wiejskie z uciekinierami, przechodziły luźne formacje wojska. Nadal było bardzo mroźno, na ulicach leżał śnieg.
W niedzielę, 21 stycznia, trzaskający mróz. Znowu całe kolumny wozów, samochodów i pieszych. Tego widoku nie zapomni się do końca życia. Dowiedziałem się, że po gostyńskich Niemcach nie ma ani śladu, pozostali tylko ci, którzy zdecydowali się nie ruszać z Gostynia.
Mieszkańcy domów znajdujących się przy ulicach, przez które ciągnęli uciekinierzy – wypatrywali w oknach. W mieście zapanowało bezkrólewie – nie było żadnej władzy (przynajmniej pozornie), nikt nie pracował (niedziele były wówczas dniami pracy). Czekaliśmy wszyscy w najwyższym napięciu, bo wiele się jeszcze mogło zdarzyć, nim zostaniemy wyzwoleni. Znaliśmy Niemców, wiedzieliśmy do czego są zdolni.
Poniedziałek, 22 stycznia. Nadal silny mróz. Dzisiejszej nocy Gostyń poniósł stratę, być może niepowetowaną. Chluba miasta, wzniesiony wielkim wysiłkiem społeczeństwa gostyńskiego gmach gimnazjum spalił się do samych suteren. Kwaterowały tam znajdujące się w odwrocie oddziały niemieckie. Wskutek nieostrożności któregoś z żołnierzy (a może z rozmysłu?) nastąpiła w jednym z pomieszczeń eksplozja pocisku przeciwpancernego. Spowodowało to wybuch nagromadzonej tam amunicji, w rezultacie czego budynek uległ prawie całkowitemu zniszczeniu. Przez ostatnie trzy lata okupacji, każdego dnia przechodziłem kilkakrotnie obok naszego gimnazjum. Za każdym razem z dumą i rozrzewnieniem patrzyłem na przebijający wyraźnie spod nałożonego przez Niemców tynku napis na frontonie gmachu: „Bogu i Ojczyźnie Odrodzonej”. Teraz nasze gimnazjum przestało istnieć.
Ulicami miasta przeciągały nadal masy uciekinierów cywilnych i wojska. Cywile sprawiali wrażenie kompletnie załamanych, zaś na twarzach żołnierzy malowała się apatia i przygnębienie. Po raz pierwszy ujrzałem żołnierzy węgierskich i własowców. Jechali na małych, kosmatych koniach, byli bardzo zaniedbani, odbiegali wyraźnie wyglądem od nieźle ubranych żołnierzy Wehrmachtu.
Krążyły już wieści, iż Rosjanie zajęli Rawicz i Jarocin, a więc możemy się ich spodziewać w ciągu najbliższych godzin. Pod wieczór rozległo się łomotanie do szczelnie zamkniętych drzwi frontowych naszego domu.
Uchylam ostrożnie firanę. Przed drzwiami stoi pięciu żołnierzy niemieckich. Nie ma rady, trzeba ich wpuścić, bo i bez zaproszenia wejdą. Są brudni, nie ogoleni i potwornie zmęczeni. Natychmiast zrzucali z siebie cały wojenny rynsztunek i proszą o jakiś gorący napój. Są w wieku czterdziestu – pięćdziesięciu lat, wszyscy w randze podoficerów. Ich jednostka została rozbita w drugim dniu ofensywny radzieckiej i od tego czasu są w ciągłym odwrocie. Cofają się na linię Odry, tam ma być koncentracja ocalonych resztek wielkich armii. Mówią: Der Krieg ist schon verloren, die Russen besetzen Deutschland und wir werden alle vernichtet. Po kolacji złożonej z konserw wystawiają jednego ze swych kolegów na wartę, reszta wali się pokotem na podłogę nie zdejmując nawet butów.
Cała nasza rodzina i reszta lokatorów spędza tę noc bezsennie. Myślimy tylko o jednym: co będzie, jeśli do miasta wejdą Rosjanie i kwaterujący u nas żołnierze nie zdążą zwiać. Dojdzie wtedy do walki, a wówczas również i my możemy oberwać.
Noc mija spokojnie, o 4.00 rano Niemcy zbierają się i ruszają w kierunku Leszna. Przez zapomnienie czy nieuwagę zostawiają kilka granatów trzonkowych (znalazłem je wsunięte pod szafę). Wynoszę je do ogrodu i zagrzebuję głęboko w śniegu.
Wtorek, 23 stycznia. Sytuacja bez zmian. Na ulicach może trochę mniej uciekinierów, ale za to coraz więcej wojska. Różne formacje, nie ma jednak wśród nich oddziałów SS, z czego wysuwamy wniosek, że Rosjanie są jeszcze daleko, gdyż kwaterujący u nas żołnierze mówili nam, że SS-mani cofają się ostatni. Boimy się ich przybycia. Jeśli będą mieli dość czasu, może być źle…
Przeciągające wojsko rabuje co się da. Niektórzy żołnierze są pijani, widać po nich, że mają dość wszystkiego, że chcieliby gdzieś się położyć i wypocząć. Ciągną jednak uparcie dalej, gna ich strach przed Rosjanami.
Noc spędzamy w piwnicy. Wydaje nam się, że tu jest najbezpieczniej. O godz. 1.00 podrywamy się gwałtownie na nogi. Słychać potworne eksplozje, wydaje się, że miasto jest bombardowane. Wybiegam do ogrodu i widzę, że od strony lasu – w kierunku na Stary Gostyń – horyzont rozświetlony jest wybuchami. Ziemia drży, wylatują szyby z okien. Po dziesięciu minutach powraca spokój. Wszyscy jesteśmy zdenerwowani, gubimy się w domysłach, co to mogło być. Dopiero następnego ranka dowiadujemy się, że Niemcy wysadzili w powietrze zmagazynowane w lesie sześćdziesiąt wagonów amunicji. Rosjanie są już podobno w Krobi, a to tylko 15 km od Gostynia.
Środa, 24 stycznia. Mróz. Skąd bierze się jeszcze tylu uciekinierów i takie masy wojska? Przeciągnęły już chyba dziesiątki tysięcy i nadal nie widać końca. Coraz więcej formacji pomocniczych, dużo Węgrów i własowców. Węgrzy są ubrani przedziwnie. Wojskowe kurtki i cywilne spodnie albo odwrotnie. Często maszerują w cywilnych ubraniach. Niektórzy nie mają żadnej broni. Wchodzą do mieszkań, ukradkiem próbują się pozbyć wojskowych rupieci. Proszą o jakiś rozgrzewający napój, są zagubieni, bezradni. Trudno się z nimi porozumieć, tylko niewielu zna niemiecki. To wojsko z pewnością nie przedstawia żadnych wartości bojowych.
Na podwórzu znajduję porzucony karabin. Po zapadnięciu zmroku wysuwam go pod bramą na chodnik ulicy. Leżą tam już karabiny, hełmy, jakieś łopatki, maski gazowe – wszystko to, co cofający się żołnierz uznał za zbyteczny balast.
Oficerowie nawiewają na motocyklach lub samochodami. Od czasu do czasu przejedzie kilka czołgów, samochodów pancernych, czy działek. Wszystko dokładnie przemieszane, wieją bez ładu i składu. Chyba jednak Rosjanie są już blisko.
W Piaskach (4 km od Gostynia) Niemcy rozgrabili magazyny wojskowe zawierające w większości obuwie wojskowe. Żołnierze próbują teraz zrabowane buty sprzedać. Towar łakomy (ileż to czasu chodziliśmy w drewniakach…), więc amatorów jest dużo. Kto by tam zresztą liczył się obecnie z markami! Ale ledwie transakcja dojdzie do skutku i zadowolony rodak odchodzi z butami pod pachą, już podbiega do niego inny żołnierz i kapcie odbiera. Często wali jeszcze po twarzy, krzycząc coś o polskich złodziejach. Takie to morale tej germańskiej armii.
Naszych gostyńskich policjantów już nie ma. Niekiedy przechodzą policjanci – uciekinierzy. To już nie ci sami żandarmi, którzy sprawowali nad nami nieograniczoną władzę. Przychodzą i proszą o coś ciepłego do picia, o kawałek chleba. Są jeszcze groźni, nie możemy więc jawnie okazywać naszej satysfakcji, ale w duchu pogardzamy nimi i cieszymy się z ich upokorzenia.
Zupełny brak chleba. Z czynnych piekarni cały wypiek zabiera wojsko. Zamknięte są też wszystkie inne sklepy. Niektóre zostały dokładnie obrabowane przez wojsko, jeszcze inne już przedtem – nie zważając na niebezpieczeństwo ogołocili z towaru gostyńscy rodacy.
Raz po raz słychać strzały karabinowe. Kolega mówi mi, że w tzw. Deutsche Haus (mieszczącym się w restauracji Jezierskiego) policja zastrzeliła dwóch Polaków za to tylko, że nie chcieli oddać żołnierzom swoich rowerów.
Wracają ludzie z okopów, z obozów pracy i więzień. Dzisiejszej nocy spały w naszym mieszkaniu cztery kobiety, byłe więźniarki z Osiecznej. Następnego ranka, w silny mróz, udały się pieszo w dalszą drogę do Krotoszyna.
Tejże nocy, tak jak i w poprzednie, czuwamy na zmianę. Jesteśmy jednak bezradni wobec własowców, którzy, diabli wiedzą jakim wiedzeni węchem, wdarli się do ogrodu i rozbili wszystkie ule z pszczołami. I tak dobrze, że nie władowali się do mieszkania, bo mogłoby być znacznie gorzej. Krążą o nich legendy…
Czwartek, 25 stycznia. Mróz. Czekamy w wielkim napięciu na nadejście Rosjan, ale na razie ulice zawalone są uciekinierami i wojskiem niemiecki. Dowiadujemy się, że w nocy Węgrzy ograbili klasztor ojców Filipinów na Świętej Górze. Przy okazji zrzucili swoje uniformy i poprzebierali się w mundury strażackie.
Gdzieś w oddali słychać artyleryjskie strzały. Czasem przemkną pojedyncze samoloty niemieckie. Wojsko znowu plądruje składy. Ogołocą nas ze wszystkiego. Na ulicę w ogóle nie wychodzimy. Do sąsiadów przeskakujemy ogrodami.
Znowu mamy w nocy trzech żołnierzy. Są tak otępiali ze zmęczenia, że po wypiciu gorącej kawy, nic nie jedząc, kładą się na podłogę. My schodzimy do piwnicy, gdzie już od dawna znajdują się nasze walizki z najpotrzebniejszymi rzeczami. Ja nie potrzebuję się o żadne tobołki martwić. Mam tylko to, co na sobie, reszta została pod Berlinem.
Każdej chwili oczekujemy wysadzenia mostów, jakoś jednak do tego nie dochodzi.
Piątek, 26 stycznia. Mróz. Strzały słychać coraz bliżej. Mówią, że Rosjanie zajęli już Kunowo (8 km od Gostynia). Nacierają również z kierunku Krobi. Teraz to już naprawdę kwestia kilku godzin. Nie widać przecież, aby Niemcy próbowali zorganizować jakiś planowy opór, wieją nie oglądając się za siebie. Zabawny widok: jedzie na koniu żołnierz czy oficer niemiecki, do siodła przyczepiona linka, a na jej drugim końcu saneczki, na których siedzi zarośnięty, okutany szalami podoficer. Też się na kulig wybrał…
Pędem przyjechało kilka „łazików” z wojskiem SS. Uzbrojeni po zęby, w hełmach, sprawiają groźne wrażenie. Za kilka minut wracają z powrotem, jadą w kierunku Krobi.
Przychodzi znajomy. Mówi, że tuż za rogatkami – na szosie do Krobi – ostrzelały się czołgi rosyjskie i niemieckie. Wiadomość ta wkrótce się potwierdza. Na ulicy Nowe Wrota jeden z domów zostaje trafiony kilkoma pociskami czołgowymi.
Uciekinierów cywilnych coraz mniej. Wojsko też coraz rzadziej przeciąga. Mało wśród niego maruderów, a więcej dobrze uzbrojonych żołnierzy. Chyba frontowcy z pierwszej linii. Boimy się, że będą wysadzać mosty, ładunki wybuchowe od dawna podobno są założone. Nerwy napięte do ostatnich granic. Wskutek tego napięcia, w nocy nie śpimy, większość dnia spędzamy teraz w piwnicy, bo przeraża nas gęstniejący i coraz bliższy huk armat.
W nocy znowu na noclegu dwóch żołnierzy niemieckich i jeden spóźniony Węgier. Niemcy przeklinają Hitlera i Himmlera, Węgier ze zmęczenia i strachu jest bliski szoku. Nie możemy się z nim dogadać, wreszcie jednak dochodzimy do porozumienia, w wyniku czego daję mu jakieś cywilne łachy, on zostawia swój mundur i płaszcz-namiot (cały ten komplet przekazaliśmy później Rosjanom).
Ledwie ta zamiana dobiegła końca, z ulicy posłyszeliśmy serię strzałów z karabinów maszynowych i wybuchy ręcznych granatów. Nasi żołnierze w kilka sekund wybiegli z mieszkania i truchtem puścili się w kierunku Leszna.
Czekamy w napięciu, ale i tym razem bez rezultatu. I tak mija ta noc, jak się później okazało, ostatnia noc okupacji.
Sobota, 27 stycznia. Mróz jakby troszkę zelżał. Zapowiada się ładny dzień. Ulicami przeciągają jeszcze jakieś luźne oddziały Niemców, jest ich jednak coraz mniej. Nad miastem przeleciały dwa samoloty z czerwonymi gwiazdami na skrzydłach. Z samego rana słychać całkiem blisko strzały z dział czołgowych. Teraz nie mamy wątpliwości, że wolność jest tuż, tuż.
Nie mogę sobie znaleźć miejsca, nerwowo wyglądam przez okno, obserwuję wycofujące się w pośpiechu wojsko. Niektórzy żołnierze mają widocznie obtarte nogi, bo kuleją i podpierają się kijami. Trafiają się żołnierze bez broni.
O godzinie 11.00 przejeżdża z hukiem kilka czołgów niemieckich w kierunku Leszna. Za jakieś piętnaście minut czołgi wracają, mijają nasz dom, jadą w stronę Rynku. Zapanował spokój, nic się nie dzieje, od czasu do czasu pod ścianami domów przemknie jakiś spóźniony żołnierz.
Godzina 11.20. Z oddali słyszymy łoskot. Ostrożnie wychylamy się z okna. Na ulicy pusto, wtem widzę zbliżający się od strony Rynku czołg z czerwoną gwiazdą, a na nim kilkunastu żołnierzy. Rosjanie! Wybiegamy przed dom. Ludzie wyroili się z mieszkań jak pszczoły z uli. Machają rękami, krzyczą, ściskają i całują radzieckich żołnierzy. Na domach wykwitły biało-czerwone flagi, widać także kilka czerwonych sztandarów. Entuzjazm niesłychany, wyzwala się teraz tak długie napięcie. W odstępie 100 metrów jeden od drugiego suną czołgi obsadzone radziecką piechotą. Krzyczymy z radości, żołnierze uśmiechają się do nas przyjaźnie. Czołgi nie zatrzymują się, walą w kierunku Goli w pogoń za uciekającymi Niemcami.
Na niektórych czołgach widzę kobiety w mundurach, dostrzegam też umundurowanych chłopaczków. Podobno mają świetnie opanowaną sztukę likwidowania ładunków wybuchowych, przecinania lontów itp. Podziwiam te dziewczyny i tych chłopców.
Jesteśmy wyzwoleni. Trudno jakoś w to uwierzyć. Czekaliśmy na tę chwilę pięć lat i pięć miesięcy. Jeszcze parę godzin temu drżeliśmy ze strachu przed jakimś trudnym do przewidzenia postępkiem ze strony zdeterminowanych SS-manów, a teraz koszmar ten należy już do przeszłości.
Za czołgami ciągnie piechota. Idzie lekko, swobodnie, choć na twarzach maluje się napięcie i zmęczenie. Czerwonoarmiści ubrani są w czapki z nausznikami, watowate kurtki i takież spodnie. Na ogół wszyscy w filcowych butach, niektórzy tylko mają na stopach trzewiki, na łydkach owijacze. Uniformy niepozorne, w nie najlepszym stanie, ale przecież to żołnierz frontowy, który nie ma czasu ani sił, aby dbać o elegancki wygląd. Oficerowie swoim wyglądem zewnętrznym prawie nie odbiegają od żołnierzy, chociaż dostrzegam kilku – jak na warunki tego ruchomego frontu – wyjątkowo dobrze się prezentujących.
Każdy żołnierz jest uzbrojony w pistolet automatyczny z talerzowym magazynkiem (pepesza). U żadnego – w przeciwieństwie do Niemców – nie dostrzegam maski gazowej
Witamy ich serdecznie, częstujemy papierosami, chlebem, słoniną – tym, co jeszcze posiadamy. Wojsko przeważnie odmawia, żołnierze tłumaczą nam, że mają jedzenia w bród, że u nich wszystkiego „mnogo”, i że nam się z pewnością te nasze ocalałe zapasy lepiej przydadzą. Nie odmawiają szklaneczki wódki, ale tej w naszym mieście nie ma zbyt wiele.
Nagle słyszymy ryk silników i na niebie pojawiają się cztery szturmowe samoloty niemieckie. Żołnierze i cywile błyskawicznie kryją się w bramach, samoloty jednak odlatują w kierunku Poznania.
Konno jedzie oficer radzicki. Przystojny, dobrze ubrany, siedzi na koniu jak przyrośnięty do siodła. Koń staje nagle i mimo „zachęcania” go nahajką, uparcie jak muł tkwi w miejscu. Oficer klepie go po karku i mówi: - Nu, Adolf Hitler, wpieriod… Przyglądający się tłum wybucha śmiechem, oficer śmieje się również i kłusem galopuje za swoim oddziałem.
Od strony Goli kilku konwojentów prowadzi pierwszych niemieckich jeńców. Jest ich trzynastu, a na czele oficer SS. Żołnierze wloką się ociężale ze wzrokiem wbitym w ziemię, SS-man idzie natomiast z hardo podniesioną głową, w oczach ma nienawiść i pogardę!
Zapraszamy oficera radzieckiego, młodego dwudziestoletniego lejtnanta, wraz z kilkoma żołnierzami do mieszkania. Otrzymują skromny poczęstunek, są jednak milczący, poważni: oficer wstaje, dziękuje i mówi, że muszą już iść dalej, gonić i bić Germańców.
Wojsko ciągnie i ciągnie. Cały dzień spędzamy na przyglądaniu się, na chodzeniu do znajomych i dzieleniu się wrażeniami z pierwszego dnia wolności. Wszyscy są nią oszołomieni, każdego jednak dręczy jeszcze jakaś nieokreślona obawa, czy to już naprawdę koniec udręki, czy Niemcy nie zrobią jakiegoś kontrnatarcia i wrócą, aby się krwawo odegrać. Podobno jakieś duże zgrupowanie wojsk niemieckich znajduje się w wędrującym kotle, który łatwo w odwrocie może zawadzić o nasze miasto.
Polami i ogrodami przemykają zagubieni żołnierze niemieccy. Są głodni i zmęczeni, szukają schronienia, są zdecydowani na wszystko. Na noc barykadujemy się więc przezornie w mieszkaniach. Lepiej nie kusić licha.
Niedziela, 28 stycznia. Gostyń ma jak dotąd szczęście. Oprócz spalonego gimnazjum, żadnych większych szkód miasto nie doznało. Wprawdzie dzisiaj w nocy spalił się jeden dom mieszkalny w Rynku, wybuchły także pożary w kilku innych domach, zostały one jednak ugaszone.
Spadł duży śnieg, nadal trzyma silny mróz. W mieście od czasu do czasu słychać strzelaninę. Grupki Niemców, a nieraz i pojedynczy żołnierze, próbują przedostawać się do swoich i wpadają w pułapkę.
Spodziewamy się, że Rosjanie ustanowią chyba jakąś władzę i zaprowadzą porządek.
Po południu, razem z kolegą, zgłosiłem się do utworzonej już dzisiaj Milicji Obywatelskiej. Siedziba mieści się w Ratuszu, na Rynku. Otrzymaliśmy przepustki uprawniające nas do poruszania się przez całą dobę w mieście, biało-czerwone opaski i… to wszystko. O broni jakoś nikt nie wspomniał. O godz. 23.00 wyruszyliśmy w dwóch patrolować ulicę Leszczyńską. Ciemno, zimno, wiatr hula. Idziemy pod ścianami domów z duszą na ramieniu. Gdyby tak nagle pojawił się jakiś Niemiec, nie pozostałoby nam nic innego jak wziąć nogi za pas. Na szczęście wszędzie pustka, nie licząc leżących przed budynkiem poczty trupów własowców.
Poniedziałek, 29 stycznia. Od godz. 11.00 do 13.00 na patrolu, nadal bez żadnej broni. Z pomieszczeń niemieckiej policji zabieram na pamiątkę solidny bykowiec, którym – jak mi się zdaje – bodajże w roku 1943 dostałem solidne cięgi za poruszanie się w mieście kilka minut po godzinie policyjnej. Wieczorem sensacja. W mieście zjawia się pierwszy oddział polskiego wojska „lubelskiego” – jak się wówczas mówiło. Wszyscy ubrani w buty z cholewkami, żółte spodnie, kurtki koloru khaki i rogatywki. W Gostyniu pozostało trzech żołnierzy i dwóch oficerów, reszta pociągnęła na zachód. Przed odmarszem odśpiewali na Rynku Jeszcze Polska, co wzruszyło nas do łez.
Bez przerwy ciągną w kierunku Leszna Rosjanie. Leszno podobno dziś zostało wyzwolone, w Poznaniu zaś toczą się jeszcze ciężkie walki.
Wtorek, 30 stycznia. W nocy od 23.00 do 1.00 na patrolu. Tym razem otrzymaliśmy już niemieckie karabiny i po sześć nabojów. Przed wręczeniem broni krótko poinstruowano nas, jak się z nią obchodzić. Podczas patrolu nic szczególnego. Silny mróz i wiatr. Niesamowite wrażenie robią w nocy ciągle jeszcze nie uprzątnięte trupy poległych Niemców.
Spałem po patrolu prawie do południa, toteż nie byłem na wiecu zorganizowanym o godz. 9.00 rano na Rynku. Ludność miasta stawiła się tłumnie i wysłuchała przemówienia polskiego oficera. W południe znowu patrolujemy ulice. Czujemy się z tymi karabinami trochę głupio. Przeciąga ulicami masa wojska, w oczach niektórych żołnierzy widzę lekką kpinę. No pewnie, cóż z nas za wojacy…
Dowiaduję się, że w mieście pozostało około czterdziestu volksdeutschów. Chwilowo zatrudnieni są przy różnego rodzaju pracach porządkowych. Niestety, ci, którzy najbardziej dali się nam w czasie okupacji we znaki, uciekli pierwsi.
Utworzona została przez Rosjan Komenda Wojenna i Komenda Miasta. Wydano szereg obwieszczeń i zarządzeń, mających na celu zapewnienie porządku i bezpieczeństwa. Z uwagi na możliwość dywersji zarządzono zdanie pozostawionych przez Niemców radioodbiorników.
Środa, 31 stycznia. Znajomy, dysponujący zwykle wiarygodnymi informacjami, mówi mi, że w Poznaniu zostało otoczonych około 50 tys. Niemców. Rzekomo jest też między nimi sam gauleiter Greiser. Mało prawdopodobne.
Mróz zelżał, zapowiada się odwilż. Miasto powoli wraca do normalnego życia, otwarte są już niektóre sklepy i urzędy. Po południu komendant MO wysyła mnie z kolegą do biur NSDAP, które mieściły się przy ulicy Kolejowej. Zastajemy tam kosmiczny bałagan. Na podłogach cale stosy akt, papierów i różnego śmiecia. Będziemy tu mieli pracy co najmniej na tydzień. Na razie zabezpieczamy znalezioną amunicję, której jest bardzo dużo.
Ukazały się pierwsze odezwy podpisane przez rząd polski w Lublinie. Wzywa się do udzielenia wszelkiej pomocy wojskom radzieckim i władzom wojskowym. Cel ostateczny – zwycięstwo nad Niemcami.
Nie mamy radia, nie ukazują się gazety, toteż niewiele wiemy co dzieje się na walczących frontach całego świata. Skazani jesteśmy na różne plotki i inne wiadomości, często nieprawdziwe, często panikarskie. Nie przyczynia się to do wytworzenia najlepszych nastrojów, tym bardziej, że z żywnością krucho.
Szerzą się pogłoski, ze wkrótce zostanie ogłoszona mobilizacja roczników 1920-1925, mówi się także, że rząd emigracyjny w Londynie ogłosił zdrajcami sprawy narodowej tych wszystkich, którzy ochotniczo wstępują w szeregi wojska „lubelskiego”. Sytuacja jednym słowem mocno zagmatwana, trzeba poczekać co przyniesie przyszłość.
W gmachu sądu mieści się od dzisiaj siedziba polskiej komendy wojskowej. Obsadę stanowi dwóch oficerów i kilku żołnierzy.
Powracają do miast wysiedleńcy z kilkuletniej tułaczki po Generalnej Guberni. Każdego dnia będzie ich coraz więcej. Wrócili też moi krewni. Mieszkali w czasie okupacji w Warszawie, przeżyli piekło Powstania, stracili cały skromny dobytek
Jesteśmy znowu wszyscy razem w wolnym mieście, w wolnym kraju. Z pewnością nie będzie nam lekko. Ale najważniejsze, że koszmar lat okupacyjnych już za nami, że odzyskaliśmy godność i znowu jesteśmy wolnymi ludźmi.
Fragment książkiWielkopolanie o roku 1945, wyboru wspomnień dokonał Mieczysław Skąpski, Poznań 1972.