Albert Gercken, mieszkaniec Bremy, żołnierz armii niemieckiej z I wojny światowej, nie ukrywał w latach trzydziestych swoich antyfaszystowskich przekonań. Po dojściu Hitlera do władzy spodziewał się w każdej chwili denuncjacji i aresztowania. Szczęśliwie jednak uniknął represji, które spadły na wielu jego przyjaciół, posyłanych za druty obozów i nury więzień.
W sierpniu 1939 roku powołano Gerckena do Wehrmachtu i we wrześniu skierowano z tzw. batalionem obrony terytorialnej na okupowane tereny polskie. Znalazł się w Gostyniu. W tym wielkopolskim miasteczku był świadkiem masowych zbrodni popełnianych na ludności cywilnej przez Gestapo i SS. Wstrząśnięty publiczną egzekucją 30 Polaków na rynku w Gostyniu, nie krył swego oburzenia przed zwierzchnikami. Potem – korzystając z przejazdu na urlop przez Berlin złożył oficjalny protest w dowództwie Wehrmachtu i w goebbelsowskim Ministerstwie Propagandy, domagając się zaprzestania eksterminacji ludności cywilnej i nieangażowania żołnierzy Wehrmachtu w zbrodnie popełnione na Polakach. Ryzykował, ale postawił na swoim.
Gdy w końcu sierpnia 1939 roku powołano mnie do Wehrmachtu, odczułem jakąś ulgę, gdyż obawiałem się, że przy zaostrzeniu sytuacji politycznej, na wypadek wojny, zostanę na podstawie mojej uprzedniej antyfaszystowskiej działalności osadzony w obozie koncentracyjnym. W Wehrmachcie czułem się bezpieczniej. Poza tym żywiłem złudną nadzieję, że wybuch wojny połączy mocarstwa Wschodu i Zachodu i wspólnymi siłami zdołają one w krótkim czasie obalić Hitlera. Ba, miałem nadzieję, że moi polityczni przyjaciele i ja zasiądziemy wkrótce w niemieckiej Radzie Robotników i Żołnierzy, by stworzyć pokojowe warunki i rozpocząć budowę demokratycznego porządku w Niemczech.
Stało się inaczej. Z formacją byłych uczestników pierwszej wojny światowej już we wrześniu 1939 roku zostałem skierowany do Gostynia, po zakończeniu tzw. Blitzkriegu. Nasz batalion obrony terytorialnej, składający się z wojskowo wyszkolonych, ale raczej niespodzianie zmobilizowanych ojców rodzin, weteranów pierwszej wojny światowej, zdołał rychło w Gostyniu nawiązać kontakty z miejscową ludnością, która musiała wyczuwać, że nie żywimy żadnej nienawiści do Polaków, a nie zdawała sobie jeszcze sprawy ze straszliwych następstw okupacji.
19 października miałem służyć wartowniczą przed willą dowódcy pułku. W pewnym momencie ten jowialny starszy pan przechodził obok mnie zaabsorbowany rozmową z miejscowym volksdeutschem, ewangelickim pastorem, nie zwrócił uwagi na oddanie przeze mnie honorów wojskowych. Usłyszałem tylko, jak powiedział do pastora:
To przecież zwyczajne morderstwo!
Zdziwiony, obejrzałem się nie rozumiejąc, o czym mowa. W tym momencie zauważyłem, jak znajomy mi z widzenia gestapowiec podniesionym głosem rozkazał przejeżdżającemu polskiemu właścicielowi ziemskiemu, który sam powoził dwukółką, jechać za sobą. Gestapowiec był na rowerze.
W chwilę potem pewien volksdeutsch, ubrany w zielony kubrak i wysokie buty, podszedł do mnie i syknął mi do ucha:
– Ten też nie wie, że jedzie na spotkanie śmierci!
Jeszcze dziś widzę ohydny uśmiech, z jakim to zostało powiedziane, ale w owym momencie nic z tego nie rozumiałem.
Dopiero po zmianie warty o wszystkim poinformowali mnie koledzy:
– Będzie tu czarny piątek. Mają zastrzelić większą grupę ludzi. Gestapo bądź powyciągało już polaków z mieszkań, bądź też wysłało nakazy stawiennictwa.
Chcąc dowiedzieć się czegoś więcej, pospieszyłem do miejscowego więzienia. Tam funkcję komendanta sprawował feldfebel z naszej kompanii. Zapytałem go, co się tu dzieje. Odpowiedział, że niejakiego barona Graeve, który jednak stawiał opór przed przekroczeniem bramy więziennej i został przez gestapowca zamknięty przemocą (Graeve – to był właśnie ten właściciel ziemski, o którym już wspomniałem).
Moi koledzy i ja byliśmy wstrząśnięci tym, co miało się wydarzyć w miasteczku. Poszedłem do szefa kompanii i powiedziałem:
– Jeżeli my mamy wystawić pluton egzekucyjny, proszę o zwolnienie mnie z tego obowiązku, bo nie będę strzelał do niewinnych ludzi.
Odpowiedział mi:
– Gercken, nie będzie pan sobie musiał plamić rąk. Tu przyjedzie Sonderkommando.
Nasz szef kompanii nie był hitlerowcem, to wyczuwało się bez trudu, choć na pewno wyrósł w tradycjach niemieckiego narodowokonserwatywnego militaryzmu.
Pod wieczór wzrósł niepokój wśród niemieckich żołnierzy. Nasz szef kompanii udał się z dowódcą batalionu, był majorem policji z Bremy, do Gestapo, mieszczącego się w dawnej siedzibie starostwa. Oficerowie oświadczyli tam, że władzę okupacyjną na tym terenie sprawuje wojsko i ono decyduje o wszystkim. Gestapo nie może zwyczajnie nakazać rozstrzelania polskich obywateli. Gestapowcy jednak powołali się na rozkaz z Berlina i zażądali od naszych oficerów, by nie robili trudności. Lista zakładników jest gotowa, ma być rozstrzelanych trzydziestu mężczyzn.
Nazajutrz przy śniadaniu usłyszałem o przebiegu wspomnianej wizyty z ust dowódcy kompanii. Ponieważ pełniłem funkcję łącznika, mieszkałem w domu, w którym zainstalowali się oficerowie. Dowódca kompanii ostro krytykował dowódcę batalionu, owego byłego majora policji. Gdy Gestapo przedłożyło mu listę przeznaczonych na egzekucję, zażądał, by wstawić na nią również „tę feudalną świnię”, czyli barona Antoniego Graeve. Życzeniu stało się zadość. Skreślono inne nazwisko i wstawiono Graeve […].
W środę, dwa dni przed egzekucją, dotarła do nas, do Gostynia, niemiecka gazeta z Poznania. Przeczytałem w niej notatkę pt. „Angielskie bajki o okrucieństwie w Polsce”. My, którzy znaliśmy stan faktyczny, mogliśmy tylko pokiwać głowami.
Całej ludności Gostynia od lat 16 polecono stawić się w piątek o godzinie 10.00 rano na rynku przed ratuszem. Polscy kolejarze musieli poczynić przygotowania do egzekucji na środku rynku, w pobliżu wysokiej kolumny z figurą Zbawiciela.
Był październikowy dzień. Ludzie stali gęsto ściśnięci, wypełniając jedną stronę placu. Po drugiej stały czerwone autobusy pocztowe, które przywiozły komando egzekucyjne oraz samochody osobowe dowódców, oficerów SS.
Pierwszą dziesiątkę ofiar wywleczono z piwnicy i zagnano na miejsce mordu. Wśród nich był drogerzysta, który pomachał ręką do płaczącej żony, stojącej w oknie ich mieszkania obok ratusza. Gdy przebrzmiały salwy i rozstrzelani padli na ziemię, esesmani wyciągnęli z tłumu kilku najlepiej ubranych mężczyzn i zmusili ich do przeniesienia okrwawionych zwłok na przygotowane zawczasu otwarte ciężarówki Służby Pracy. Wahającym się oficerowie SS przykładali pistolety do głowy. Ciężarówki z pierwszymi zabitymi popędziły przez miasto; kobiety i dzieci w oknach odprowadzały je płaczem.
Tymczasem wyciągnięto następną dziesiątkę z piwnicy. Mężczyzn ustawiono naprzeciw plutonu egzekucyjnego. W tym momencie powstało zamieszanie: płacząc i krzycząc rzuciła się w stronę ojca, młynarza, jego 18-nastoletnia córka w otoczeniu kilkorga młodszego rodzeństwa. Dzieci brutalnie odepchnięto.
W ostatniej dziesiątce był baron Graeve. Wyrywał się oprawcom, krzycząc:
– Jestem niewinny! Jestem niewinny!
Ale członkowie Sonderkommanda obalili go na ziemię, pociągnęli za nogi na miejsce straceń tak, że głowa obijała się o bruk – i tam zamordowali wystrzałem pistoletu.
Rozochoceni gestapowcy zamierzali poza trzydziestką rozstrzelanych rozprawić się jeszcze z dziesięcioma więźniami z ratuszowej piwnicy, ale szef policji zagnał tych więźniów z powrotem do lochu, w którym spędzili – drżąc z obawy, że spotka ich to samo, co ich współtowarzyszy – dalsze dwa dni i dwie noce bez jedzenia i wody, póki ich wreszcie nie wypuszczono.
Po egzekucji, gdy roztrzęsiony, opanowując się z największym trudem, wśród ponuro milczących mężczyzn i płaczących kobiet wracałem do koszar, sprzedawczyni z malęgo sklepu spożywczego wciągnęła mnie do pokoiku na zapleczu. Tam gospodarz Janowski, wysoki, postawny mężczyzna, mówiący po niemiecku, powiedział do mnie:
– Panie żołnierzu, może mnie pan zadenuncjować, moje życie i tak jest dla mnie bez wartości. Wyrosłem z tymi, których tu dziś rozstrzelano. Zginęli niewinnie, tylko dlatego, że byli Polakami.
Nie byłem w stanie nic na to odpowiedzieć, miałem gardło jakby zasznurowane, stałem milczący, zmieszany.
Gdy wracaliśmy do jednostki, oświadczono nam, żebyśmy sobie nie zawracali głowy tym, co się stało, natomiast na miasto mamy wychodzić odtąd tylko parami i w uzbrojeniu. Najlepiej jednak będzie pozostać w kantynie i wychylić kilka kufli piwa; miało to nas uspokoić.
Sonderkommando zaś, po egzekucji w Gostyniu, pojechało do następnego miasteczka, gdzie rozstrzelało 15 ludzi, i do jeszcze jednego, by wymordować dalszych 3 Polaków.
W niedzielę w całym Gostyniu rozlepiono czerwone plakaty, z których wynikało, że rozstrzelani to sprawcy pogromów przeciw volksdeutschom. Prowokacja goniła prowokację, a prowokatorami byli albo członkowie piątej kolumny, albo volksdeutsche.
Roman Janowski powiedział mi podczas jednej z wizyt na zapleczu sklepu spożywczego, że jego szwagier dostał się do niemieckiej niewoli i przebywa jako jeniec w obozie w pobliżu miejscowości Walsrode. Zdecydowałem się wziąć od Janowskiego paczkę, aby doręczyć ją jeńcowi.
Dostałem w tym czasie krótki urlop. Tylko sześć dni. W domu opowiedziałem matce o straszliwym przeżyciu w Gostyniu i przyznałem się jej, że zamierzam jak najprędzej dostać się do Ministerstwa Propagandy w Berlinie, by tam zaprotestować przeciw zbrodniom dokonanym na ziemi poznańskiej. Chciałem im tam powiedzieć, że my, uczestnicy pierwszej wojny światowej, jesteśmy do głębi wstrząśnięci tymi morderstwami, których byliśmy świadkami w Gostyniu. Matka odpowiedziała:
– Synu, tyś zawsze robił to, co chciałeś. Nie będę cię zatrzymywała. Sam wiesz, jak ryzykujesz.
Jadąc z Bremy do Berlina wysiadłem po drodze w Walsrode i odszukałem obóz, znajdujący się dość daleko za miastem. Były tam tysiące polskich jeńców wojennych. Zatrudniono ich przy transporcie desek, cegieł i innych materiałów budowlanych. W baraku administracyjnym wyjaśniłem dyżurnemu, że mam paczkę dla polskiego jeńca o nazwisku Strychiński.
– Oszalałeś chyba! – wrzasnął na mnie dyżurny. Nakłamałem mu, że jestem na kwaterze w domu rodziny Strychińskich, że są to porządni ludzie, może więc spokojnie doręczyć paczkę jeńcowi. Mimo to odmówił. Wtedy ja z kolei nawrzeszczałem na niego i powiedziałem, że pójdę zaraz do jego szefa kompanii. Sam w czasie pierwszej wojny światowej byłem dwa i pół roku we francuskiej niewoli i musiałem osiem miesięcy czekać na pierwszą paczkę. Wiem, co to znaczy być jeńcem wojennym.
Nagle mój rozmówca uśmiechnął się i podał mi rękę.
– No, zwiewaj już, chłopie. Ja też w czasie pierwszej wojny byłem w niewoli. Już Ren jeniec dostanie twoją paczkę!
Jak potem dowiedziałem się od Strychińskiego, doręczona paczka wywołała ogromne zdumienie wśród jeńców. (Strychińskiego zresztą wkrótce wypuszczono z obozu, wrócił do Gostynia i dostał nakaz pracy do administracji dóbr ziemskich).
Zadowolony, że udało mi się tę sprawę załatwić pojechałem do Berlina. Odszukałem tam przyjaciół i opowiedziałem im o swych zamiarach udania się do dowództwa Wehrmachtu i Ministerstwa Propagandy, by zaprotestować przeciw mordom. Moi przyjaciele ostrzegali mnie przed tymi krokami, zapytując, czy zdaje sobie sprawę z ryzyka. Odpowiedziałem, że gdybym tego nie zrobił, gdybym nie poszedł za głosem sumienia, nie mógłbym już nigdy spojrzeć w lustro.
Nazajutrz poszedłem do naczelnego dowództwa Wehrmachtu , skierowano mnie do Wydziału Propagandy, który wówczas podlegał hrabiemu von Wedel. Rozmawiałem z jego adiutantem. Zabrałem ze sobą serię widokówek z Gostynia, by móc pokazać, gdzie to wszystko się odbyło. Opowiedziałem adiutantowi przebieg wydarzeń z 21 października 1939 roku ze wszystkimi szczegółami. Powiedziałem mu też o moim zamiarze udania się do Ministerstwa Propagandy i zakomunikowania tam, że my, weterani pierwszej wojny światowej, chcemy pozostać uczciwymi żołnierzami, którzy nie hańbią się zabijaniem cywilów. Wspomniałem też o śmierci barona Graeve, właściciela ziemskiego. Adiutant zameldował mnie w Ministerstwie Propagandy.
Gdy z kolei tam przybyłem, w hallu przy wejściu dwóch gestapowców zabrało mi książeczkę wojskową i zaprowadziło do pokoju w pobliżu gabinetu ministra Goebbelsa. W pokoju tym siedziało dwóch oficerów marynarki, łączników między Wehrmachtem a Ministerstwem Propagandy. Powtórzyłem im wszystko, co już opowiedziałem w instytucji wojskowej. Pytali mnie o pochodzenie społeczne rozstrzelanych. Odpowiedziałem, że m.in. rozstrzelano byłego burmistrza Gostynia, następnie dyrektora i profesora miejscowego gimnazjum, przedsiębiorcę budowlanego Peiserta, który w czasie pierwszej wojny światowej, walcząc w szeregach armii niemieckiej, został odznaczony Żelaznym Krzyżem, młynarza Szwarca, barona Graeve, urzędnika pocztowego i kilku robotników.
Powiedziałem, że moi koledzy i ja nie aprobujemy tego procederu. Zacytowałem słowa Janowskiego. Mówiłem o nastrojach ludności, dla której rozstrzelani nie są przestępcami, lecz męczennikami. Zwróciłem im również uwagę na sprzeczność między tym, co wydrukowała niemiecka gazeta z Poznania na temat angielskich „bajek o okrucieństwach” , a okrucieństwami rzeczywistymi, które widzieliśmy na własne oczy. Zakończyłem relację słowami Anatola France’a:„Nic szybciej nie dojrzewa aniżeli posiew przepojony krwią męczenników”.
Na zakończenie rozmowy z oficerami łącznikowymi damo mi do zrozumienia, iż naczelne dowództwo Wehrmachtu liczy się z tym, że podczas nadchodzącej zimy 1940 roku może w Warszawie wybuchnąć powstanie. Owe egzekucje są prawdopodobnie „zapobiegawczym działaniem odstraszającym”. Moje uwagi zostaną przekazane odpowiednim władzom. Następnie zwolniono mnie. Gestapowcy oddali mi książeczkę wojskową. Berlińscy przyjaciele przyjęli mój powrót z widoczną ulgą.
Po przyjeździe do Gostynia zameldowałem się u przełożonych i opowiedziałem szefowi kompanii o wizytach w naczelnym dowództwie Wehrmachtu i w Ministerstwie Propagandy. Przerażony szef aż się cofnął i zapytał, czy nie wiem, że wpierw powinienem był uzyskać zezwolenie swych zwierzchników. Na moje pytanie, czy mam o tym złożyć meldunek dowódcy pułku, usłyszałem:
– Nie, na litość Boską! Odczekajmy tymczasem zobaczymy, co z tego wyniknie!”
Angielskie bajki o okrucieństwach w Polsce” czyli Albert Gercken opowiada, to fragment książki Tomasza Sobańskiego Zbrodnie, kary i kariery, Warszawa 1978, s. 21-33. Redakcję fragmentu wykonał Robert Czub.