Urodziłem się w 1929 roku w Gostyniu w rodzinie rzemieślniczo - kupieckiej. W 1934 roku zmarł mój ojciec. Po jego śmierci matka sama prowadziła sklep kolonialno-spożywczy, piekarnię i kilkuhektarowe gospodarstwo rolne.
Do 10 roku życia czas mijał mi beztrosko. Chodziłem do szkoły, płatałem figle, bawiłem się z rówieśnikami. Dopiero wybuch II wojny światowej zakłócił moje życie i wszystko zmienił. Pamiętam wkroczenie wojsk niemieckich do Gostynia, rozstrzelanie 30 Polaków na rynku i pierwsze wysiedlenia, które rozpoczęły się 6 grudnia 1939 roku. Wszystko to widziałem i przeżyłem osobiście.
Około godziny 7.00, kiedy ja i moje dwie siostry: młodsza i bliźniaczka leżeliśmy jeszcze w łóżkach, usłyszeliśmy mocne pukanie do drzwi frontowych i krzyki po niemiecki i po polsku. Drzwi otworzyła nasza gosposia Jadwiga Knuła. Do mieszkania weszło trzech Niemców; dwóch ubranych po cywilnemu, jeden w mundurze żandarma. Poinformował matkę o nakazie natychmiastowego opuszczenia domu. Dali nam 30 minut na ubranie się, spakowanie rzeczy i żywności. Matka straciła głowę, nic nie powiedziała, nie wiedziała co robić. Nie mogła zrozumieć, że ktoś może ją wyrzucić z własnej posiadłości. Dopiero gosposia zaczęła nas ubierać w ciepłą odzież, pakować bieliznę, kołdry i jedzenie. Chciała pójść z nami. Niemcy na początku nie chcieli się zgodzić, w końcu jednak, gdy widzieli bezradność matki, przystali na to. Obładowani tym, co mogliśmy zmieścić do plecaków i waliz, opuściliśmy rodzinny dom.
Zaprowadzono nas do salki parafialnej przy ul. Klasztornej, gdzie wraz z kilkunastoma wysiedlonymi rodzinami przebywaliśmy do południa. Po południu kazano nam załadować bagaże na wozy konne. Szliśmy w kolumnie za tymi wozami do oddalonego o dwa kilometry klasztoru Filipinów na Świętej Górze w Gostyniu.
Przy drzwiach wejściowych przy stolikach stało kilku młodych Niemców w żółtych koszulkach, z hitlerowskimi opaskami na rękawach. Przed wpuszczeniem do środka zażądali oddania wartościowych przedmiotów: biżuterii, złota, pieniędzy. Matka, która wciąż nie mogła się otrząsnąć z tego co się stało, dobrowolnie oddała pierścionek, naszyjnik i pieniądze. Kto nie zastosował się do nakazu, był poddawany rewizji, a znalezione wartościowe przedmioty i pieniądze zabierano mu siłą.
Ulokowano nas w jednym z pokoi konwiktu. W miarę przybywania rodzin umieszczano je także w salkach i gdzie tylko było możliwe. Skromne wyżywienie zapewniła wszystkim kuchnia klasztorna, do której żywność przynosili też mieszkańcy Gostynia. Po dwóch dniach 8 grudnia, we wczesnych godzinach rannych, podstawiono pod klasztor wozy konne, należące do właściciela młyna parowego Oskara Klimpla. Powozili nimi Polacy. Znałem ich, bo byli to pracownicy młyna, którzy przed wojną dostarczali mąkę do naszej piekarni i sklepu. Na wozy, w ustalonej kolejności, załadowano nasze bagaże. Posadzono na nie także osoby niepełnosprawne, które miały trudności z chodzeniem, m.in. mają matkę chorującą na żylaki.
Kawalkada ruszyła. W pewnym momencie gdy jechała z góry konie przy powozie na którym również była moja matka z niewiadomych przyczyn wystraszyły się i ruszyły z miejsca galopem w dół. W połowie drogi uderzyły dyszlem w przydrożną kapliczkę, po czym zatrzymały się. Dzięki temu nie doszło do tragedii.
Prowadzono nas bocznymi ulicami: Nad Kanią, Rzeczną – obok pracującej w pełni Cukrowni – na dworzec towarowy, gdzie czekał na nas pociąg z kilkunastoma wagonami osobowymi. Za płotem stało wielu gostyniaków – naszych znajomych i krewnych. Rozdawali wśród nas żywność i ciepłą odzież na nieznaną nam wędrówkę.
Po załadowaniu wszystkich wysiedlonych, tych przyprowadzonych z klasztoru i tych, których w międzyczasie dowieziono lub doprowadzono na dworzec, wypełniony pociąg ruszył pod wieczór w kierunku Leszna, a po krótkim postoju w Lesznie, w kierunku Krotoszyna. Zatrzymał się na parę godzin w pustym polu pod Łodzią. Konwojujący pozwolili w tym czasie małym grupom wyjść z pociągu i zaopatrzyć się w ciepłą wodę z parowozu. W nocy minęliśmy Łódź. Zatrzymaliśmy się dopiero na Dworcu Głównym w Koluszkach.
W ciemności kazano nam opuścić i rozładować wagon. Uginających się pod ciężarem plecaków, waliz i tobołów ludzi z krzykiem i wrzaskiem popędzano na oddalony o kilkaset metrów mały dworzec kolejki wąskotorowej.
W pośpiechu wielu z nas pogubiło swoje rzeczy. Inni, nie mogąc ich unieść, pozostawili je pa peronie lub w pociągu.
Kiedy zmęczeni doszliśmy na stację, załadowano nas do małych wagoników osobowych i zawieziono do Rawy Mazowieckiej, gdzie dotarliśmy krótko przed północą. Rozładowano nas z wagonów i uformowano kolumnę marszową, którą prowadzono peryferyjnymi ulicami miasta do miejscowego browaru. W dużej hali mogliśmy w końcu trochę odpocząć, zdrzemnąć się na przygotowanej słomie.
W nocy niespodziewanie spadł śnieg i chwycił silny mróz. Rano miejscowa ludność przygotowała dla nas skromny posiłek: zupę, chleb i gorącą kawę zbożową.
Przed południem zajechały pod browar wozy konne, powożone przez gospodarzy z okolicznych wsi. Wcześniej już ktoś zadecydował, gdzie która rodzina zamieszka. Wielu zostało w Rawie. Nas przydzielono na małą wieś w gminie Czerniewice, której nazwy nie pamiętam. Gospodarz z tej miejscowości zabrał nas na swój wóz i wyruszyliśmy, już bez żadnego stróża, do naszego nowego domu.
Jadąc w kierunku Czerniewic, drogą prowadzącą z Warszawy do Spały, na pewnym odcinku drogi po lewej stronie mijaliśmy rozbite części taborów wojskowych i porozrzucaną amunicję. Do celu – bardzo biednej wsi – zajechaliśmy pod wieczór. Na miejscu przywitał nas sołtys i grono ciekawych gospodarzy.
Przydzielono nam małą dziewięciometrową brudną izbę bez podłogi, z glinianą polepą, wyposażoną w jedno duże łóżko zbite z desek i wymoszczone słomą, żelazny piecyk zwany kozą, z którego się strasznie dymiło i kopcącą lampę naftową. Izba ta praktycznie nie nadawała się do zamieszkania, ponieważ była za mała dla pięciu osób, a ponadto przez zwichrowane, niedomykające się okno i drzwi wiało zimno. Ciepło było jedynie wokół piecyka, gdy się w nim paliło.
Z uwagi na te warunki w połowie stycznia 1940 roku w pogodny, ale bardzo mroźny dzień, przewieziono nas saniami z całym naszym dobytkiem do wsi Żelechlin w gminie Żelechlinek. Tam, na okres tymczasowy, zakwaterowano nas u jednego z bogatych gospodarzy w środku wsi, w dość dużym pomieszczeniu, razem z sześcioosobową rodziną Karolewiczów z Gostynia, składająca się ze schorowanych rodziców, dwóch dorosłych synów i dwóch córek.
Za łóżko – posłanie służyła wszystkim podłoga wymoszczona słomą, przegrodzona deskami na trzy części, z których dwie służyły do spania, a jedna część była użytkowa. Wyposażenie części użytkowej składało się z: taboretów, małego stolika zbitego z desek, okrągłego żelaznego piecyka do grzania i gotowania.
Moja mama wraz z rodzicami współlokatorów zajmowała się utrzymaniem porządku w izbie i przygotowywaniem posiłków, a wszyscy pozostali pomagali rolnikom w pracach domowych i rolnych za małe wynagrodzenie, a przeważnie za ziemniaki, kaszę, mąkę, jajka, chleb i mięso. Ja z siostrą paśliśmy bydło.
Niedługo tam byliśmy, bo już w czerwcu przydzielono nam samodzielne pomieszczenie w budynku położonym na początku wsi, gdzie pozwolono nam zająć starą, prawie rozwalającą się remizę strażacką. W remizie tej trzymaliśmy ziemniaki, drzewo opałowe i hodowaliśmy króliki, początkowo w klatce, a kiedy się rozmnożyły luzem. Po pewnym czasie nie wiedzieliśmy nawet ile ich jest, bo porobiły sobie nory w polepie posadzki i między kamieniami fundamentów. Stanowiły dla nas zaopatrzenie w mięso.
W zasadzie utrzymywaliśmy się z dorywczej pracy naszej gosposi u miejscowych gospodarzy i w zlewni mleka.
W marcu 1940 roku wraz z siostrą zaczęliśmy chodzić na naukę religii do oddalonego około trzech kilometrów kościoła parafialnego w Żelechlinku, którego proboszczem był ksiądz dr Witold Skalski. Od tego też czasu jako ministrant dwa razy w tygodniu służyłem do mszy św. i zacząłem śpiewać w chórze kościelnym. Po dwóch miesiącach nauki religii, w maju przystąpiliśmy do Pierwszej Komunii Świętej. Przystępując do tej uroczystości mieliśmy na sobie pożyczone ubranie i obuwie, a przyjęcie składało się z paru kawałków placka z kruszonką i kawy zbożowej.
W lecie 1940 roku matka próbowała handlować cukierkami, chałkami i obwarzankami na odpustach w sąsiednich parafiach, ale za bardzo jej to nie wychodziło z uwagi na stan zdrowia i nieumiejętność prowadzenia takiego handlu. W cukierki i inne słodycze zaopatrywała się u żydowskich producentów w Tomaszowie Mazowieckim, oddalonym od nas około 30 kilometrów. Kilka razy szedłem z matką pieszo do Tomaszowa. Wychodziliśmy zawsze około 3.00 rano, a wracaliśmy wieczorem, niosąc po kilka kilogramów słodyczy różnego rodzaju.
We wrześniu 1940 roku otwarto w Żelechlinie szkołę podstawową, do której wraz z siostrą zacząłem chodzić. Uczono nas rachunków i przyrody oraz czytania i pisania z wydawanych co dwa miesiące „Płomyków”. Kierownikiem szkoły był mgr Antoni Graczyk, który potajemnie uczył nas historii i geografii oraz pożyczał książki klasyków polskich.
Jednego dnia w październiku 1940 roku, idąc z kolegami wcześnie do szkoły zauważyliśmy w dali, przed wsią, stojąca kolumnę samochodów wypełnionych ludźmi. Szybko wróciliśmy do wsi i zawiadomiliśmy o tym starszych. Kilkadziesiąt minut później wkroczyli do nas Niemcy, wyłapując zdrowych młodych ludzi do pracy w Rzeszy. Nie bardzo im się to udało, bo w wyniku naszego ostrzeżenia wszyscy młodzi mieszkańcy schowali się, bądź uciekli w pole.
W lutym 1941 roku, kiedy wysiedlono wszystkich Żydów z gminy i wywieziono do gett, opróżniono ich domy i mieszkania. W jednym z takich domów w Żelechlinku dostaliśmy mieszkanie.
Z początkiem marca 1941 roku zakwaterowała się w naszej gminie duża jednostka wojskowa, która zajęła na kwatery dwie szkoły: w Żelechlinku i w Żelechlinie oraz wiele innych wolnych pomieszczeń. Nie wiem z jakiego powodu, dwóch żołnierzy niemieckich – kucharzy – zakwaterowano w naszej ciasnej kuchni, wstawiając do niej łóżko piętrowe. Prawdą jest, że z tego powodu mieliśmy trochę lepiej, bo codziennie otrzymywaliśmy od nich pełną dużą konewkę zupy, zazwyczaj była to ogórkowa z dużą porcją mięsa, bochenek razowego chleba i skondensowaną, słodką kawę zbożową, tak że mieliśmy wyżywienie. Matka, umiejąca płynnie po niemiecku, służyła za tłumacza między nimi, a miejscową ludnością i władzą. Po dwóch miesiącach pobytu jednostka opuściła gminę i wyruszyła na wschód. Ja z siostrą rozpoczęłam naukę w zajętej dotychczas przez wojsko szkole.
Późną jesienią zachorowałem na reumatyzm. Miałem powykręcane w stawach ręce i nogi tak, że nie mogłem sam się poruszać, a każdy ruch sprawiał mi okropny ból. Wyzdrowiałem dzięki smarowaniu całych kończyn dolnych i górnych balsamem i okładaniu świeżo strzyżoną wełną owczą. Niedługo po tym zachorowałem na tyfus. Cztery tygodnie leżałem w szpitalu w Rawie Mazowieckiej.
Zima 1941/42 była bardzo surowa, podobnie zresztą jak wszystkie zimy w czasie okupacji, toteż rzadko w którą – z uwagi na brak opału – chodziliśmy do szkoły. Szkołę podstawową drugiego stopnia ukończyłem w 1943 roku i zaraz po tym, wraz z całą rodziną, zostałem wywieziony do Niemiec na roboty przymusowe w ramach kontyngentu, do którego zmuszona była gmina.
Zabrano nas na początku września i zawieziono do obozu przejściowego w Częstochowie, gdzie byliśmy trzy dni. Po przebytej tam kwarantannie: kąpiel dzieci ze starszymi w jednej łaźni pod natryskami oraz podaniu wszystkich rzeczy parowaniu i odwszawianiu, załadowano nas do pociągu jadącego w kierunku Wrocławia i wysadzono na stacji w Trachenbergu (obecnie Żmigród). Po zameldowaniu w Arbeitsamcie skierowano nas do pracy w majątku ziemskim oddalonym od Trachenbergu o około 4 kilometry – Mansdorfie. Majątek ten dzierżawiony był przez Niemca Zagnera, znającego bardzo dobrze polski język i obyczaje. Jego ekonomem był Niemiec Bosak, cięty hitlerowiec, chodzący stale z psem wilczurem. Wszyscy się go strasznie bali.
Po zakwaterowaniu dano nam odzież roboczą, kartki na żywność, deputat ziemniaków, kaszy, mleka i węgla na opał oraz odznaki z literą „P”. Na drugi dzień rano, już o godzinie 7.00, na apelu wszystkim pracownikom majątku przydano inną pracę. Mnie przydzielono do pracy z wołami. Początkowo nie mogłem sobie z nimi poradzić, bo nigdy z tego typu bydłem nie miałem do czynienia, ale pomogli mi w tym koledzy. Codziennie zwoziłem paszę dla bydła i trzody chlewnej, a w razie potrzeby (nasilenia prac polowych) bronowałem pola oraz zwoziłem plony z pól: zboże, rzepak, buraki i inne.
Jesienią, zwożąc do kopcowania wysłodki buraków, uległem wypadkowi: spadłem z wozu pod koła. W wyniku tego miałem pękniętą górną wargę, wybite przednie górne zęby i wgniecioną czaszkę. Dwa tygodnie leżałem w szpitalu w Trachenbergu.
Razem z nami znajdowali się w majątku jeńcy wojenni – Francuzi, którzy w dzień pracowali w polu, a na noc byli zamykani oraz student medycyny, który przed wojną ukończył dwa lata studiów. Pochodził z Miejskiej Górki, a nazywał się Wesołek. Po wojnie skończył studia; początkowo pracował w Lesznie, później w Akademii Medycznej we Wrocławiu.
Bardzo lubiłem tych Francuzów, bo dość często dawali mi słodycze, które otrzymywali w paczkach. W zamian zbierałem ślimaki winniczki, które stanowiły dla nich dodatkowe pożywienie i duży przysmak.
Dzierżawca wiedząc, że pochodzę z Gostynia, kilka razy dał mi przepustkę do tej miejscowości, ale w zamian prosił mnie o zawiezienie paczki dla jego siostry, która tam mieszkała. Tym zdobyłem sobie u niego pewną łaskawość. Do nikogo nie mówił po polsku, tylko do mnie, zazwyczaj robił to jak nikogo nie było w pobliżu. Wyjątkowo, gdy był strasznie zły, to wówczas nie bacząc na nikogo klął po polsku. Najgorszy w tym majątku był jego ekonom – Bosak, który nienawidził Polaków, gdzie tylko mógł uprzykrzał nam życie, a nawet szczuł swoim wilczurem nie bacząc na nic. Bali się go też mieszkańcy wsi.
W czerwcu 1944 roku zabrano mnie do kopania umocnień wojskowych – rowów przeciwpancernych i okopów strzeleckich – w okolice Milicza nad rzeką Barycz. Kwaterowałem w stodole przy Browarze w Miliczu, razem ze 150 ludźmi różnej narodowości – Rosjanami, Ukraińcami i Serbami. Początkowo spaliśmy na słomie w sąsiekach, później na piętrowych łóżkach, zbitych z desek. Myliśmy się na dworze, w korytach do których przywożono wodę kuframi. Wstawaliśmy o 6.00 rano. Po zjedzeniu suchego chleba i wypiciu czarnej gorzkiej kawy prowadzono nas w grupach – kilka, a nawet kilkanaście kilometrów do kopania rowów na Baryczą. Wracaliśmy późno wieczorem. Zmęczeni kładliśmy się spać zaraz po otrzymaniu skromnej porcji żywności.
Wraz ze mną w grupie było trzech moich rówieśników i imienników, mających po 13 lat i imię Jan. Początkowo zbieraliśmy chrust, paliliśmy ogniska dla pilnujących Niemców, a gdy Niemcom zaczął się palić grunt pod nogami, to wraz z innymi musieliśmy kopać rowy przeciwpancerne: sześć metrów szerokie i trzy i pół metra głębokie, wyrzucaną ziemię rozrzucić i przykryć darnią.
W październiku dołączono do naszej grupy mieszkańców Warszawy, wywiezionych z miasta po upadku powstania. Mimo tragedii, jaką przeszli, byli na swój sposób weseli i podtrzymywali nas na duchu niezliczonymi kawałami okupacyjnymi, których dotychczas nie słyszeliśmy. Paru z nich nie miało nawet zimowych rzeczy, strasznie marzli.
Co kilkanaście dni prowadzono nas do łaźni w celu odwszawienia. Polegało ono na poddawaniu działaniu pary wszystkich rzeczy i bez względu na pogodę wkładaniu ich na ciało. Na ogół nic to nie dawało, bo wszy jak nas gryzły przedtem, tak i gryzły potem.
Pod koniec roku 1944 młodszych Niemców, którzy nas pilnowali zabrano, a w miejsce ich przysłano starych weteranów Volkssturmu. Mieliśmy z nimi trochę lepiej, byli bardziej tolerancyjni. W połowie stycznia 1945 roku przygotowano nas do ewakuacji w głąb Niemiec, ale połowa z nas uciekła.
Ja uciekłem 18 stycznia wieczorem, przez dziurę w ubikacji odsuwając deskę z tyłu. Myślę, że podobnie uczynili to inni. Początkowo nie wiedziałem gdzie się udać, ale ostatecznie skierowałem się nad Barycz, którą przekroczyłem po zrujnowanym moście. Udałem się w kierunku torów kolejowych prowadzących z Milicza do Trachenbergu, z zamiarem dotarcia do Mansdorfu, gdzie była moja rodzina: matka, siostry i gosposia. Nie znając dobrze drogi, zamierzałem iść nad torami, ale szczęście mi sprzyjało, bo po kilkunastu minutach zauważyłem jadący pociąg wypełniony uciekającymi cywilami – Niemcami. Pociąg ten jechał bardzo powoli, tak że mogłem bez żadnego ryzyka wskoczyć do niego. Wskoczyłem na platformę wagonu osobowego, na której siedziała starsza kobieta z dwiema dziewczynkami i przysiadłem się do nich. Nic nie mówiłem, bo nie miałem żadnych dokumentów i nie bardzo mówiłem po niemiecku. Po pewnym czasie na platformę wskoczyło dwóch młodych Niemców w mundurach Hitlerjugend. Przeprowadzili kontrolę dokumentów tej kobiety, nie zwracając uwagi na mnie. Zapytali ją, czy te dzieci są jej, na co ona bez wahania odpowiedziała, że tak. W ten sposób, mając trochę szczęścia uniknąłem kontroli i nie wiadomo czego jeszcze.
Gdy pociąg dojeżdżał do Trachenbergu i trochę zwolnił, wyskoczyłem z niego i udałem się do Mansdorfu, gdzie zastałem na miejscu całą moją rodzinę.
Niemieccy gospodarze z tej wsi i dzierżawca majątku w panice szykowali się do ucieczki w głąb Niemiec. Za dwa dni wszyscy Niemcy opuścili Mansdorf, pozostali we wsi tylko Polacy.
Nie pamiętam kiedy to było, ale pewnego dnia wcześnie rano zauważyliśmy grupę żołnierzy w białych pelerynach ochronnych, wyłaniającą się z niedaleko położonego lasu. Myśleliśmy, że to wojsko rosyjskie, więc wybiegliśmy im naprzeciw i zaczęliśmy witać jako naszych wybawicieli. Wszyscy przeżyliśmy szok, ponieważ okazało się, że była to grupa uciekających młodych żołnierzy niemieckich. Ci młodzi ludzie byli bardzo wściekli i chcieli do nas strzelać. Nie wiadomo, jak by się to skończyło, gdyby nie ich starszy wiekiem dowódca – Ślązak, który ich uspokoił, tłumacząc sposób naszego zachowania. Zaprosiliśmy ich do domu i po krótkim wypoczynku, posileniu się tym co im daliśmy, spokojnie odeszli.
Przed południem w kilkuosobowej grupie poszliśmy do Trachenbergu. Na przedmieściu miasta zatrzymała nas grupa czołgistów radzieckich, niesamowicie brudnych i umorusanych. Pierwsze ich pytanie było: Germańcy, czy nie Germańcy. Po uzyskaniu odpowiedzi żeśmy Polacy, nawet nie legitymując, puścili nas dalej. Weszliśmy do miasta bez większych kłopotów, patrząc jak jego część się pali. Mieszkania i sklepy były otwarte, tak bez żadnych trudności można by było wszędzie wejść i wynieść, co tylko by człowiek chciał. Okna sklepowe były powybijane, a sprzęt i towar zniszczony. Wracając przez pole, zostaliśmy ostrzelani z karabinu maszynowego przez przelatujący samolot. Nikomu nic się nie stało, pozostały tylko ślady na śniegu.
Po rozpoznaniu sytuacji, na drugi dzień załadowaliśmy nasz dobytek, zabrany częściowo z opuszczonych niemieckich gospodarstw na helę (duży wóz). Po zaprzęgnięciu do niej wołów, którymi pracowałem, ruszyliśmy do Gostynia.
Przejeżdżając przez Trachenberg widzieliśmy palące się domy, a po drodze w lasach mijaliśmy rozwalający się sprzęt wojskowy i zabitych Niemców. Po południu zatrzymaliśmy się na krótki postój w Nieparcie – kilkanaście kilometrów od Gostynia. Miejscowi gospodarze, znający nas jeszcze sprzed wojny radzili nam, by nie jechać dalej. Przenocowaliśmy więc w Nieparcie u jednego z gospodarzy i na drugi dzień, wcześnie rano, ruszyliśmy w drogę do Gostynia.
Do miasta przyjechaliśmy pod wieczór. Dowiedzieliśmy się, że gdybyśmy przyjechali dzień wcześniej, zastalibyśmy jeszcze wojska niemieckie.
I tak, powróciliśmy na swoje po pięciu latach i dwóch miesiącach tułaczki, zastając prawie wszystko zniszczone i rozkradzione.
„Przyjaciel Ludu” 2005, z I, s. 3-9.