Był rok 1942 lub 1943. Nie pamiętam dokładnie. Miałam wówczas cztery czy pięć lat. Cóż może pozostać w pamięci dziecka z czasów wczesnego dzieciństwa, jakże innego od moich dzieci i wnuków?
Z Krobi zostaliśmy wysiedleni w sierpniu 1940 roku. Nie pamiętam gehenny obozowej – spania w barłogu i maltretowania Polaków, podróży w bydlęcych wagonach, dziesięciokilometrowej wędrówki do Kopiny, ponieważ byłam wtedy zbyt mała. Kopina to niewielka wieś, jak to się potocznie określa „zabita deskami”, w ówczesnym Generalnym Gubernatorstwie, w powiecie radzyńskim, w województwie lubelskim.
Tam właśnie po miesiącu przybycia do obozu, zmarł mój najstarszy braciszek – Mieczysław, mający wówczas dziewięć lat, który zaraził się dyzenterią. Moja mama niosła mnie na rękach wiele kilometrów popychana przez Niemców kolbami karabinów. Wiem o tym na podstawie jej opowiadań. Szliśmy z tobołkami, które niósł dziadek Michał i brat Jurek. Dziaduś dźwigał chorego brata, a dwie siostry Barbara i Stefania, trzymały się kurczowo spódnicy mamy.
Mamusia miała wówczas trzydzieści dwa lata, pięcioro dzieci, lecz mimo tej udręki i strachu nie bała się błagać Niemki w obozie o torbę, w której miała jedzenie dla swej piątki. Troska o nas dodawała jej odwagi. Przez cały czas wysiedlenia, mieszkania w prymitywnych warunkach, śmierci pierworodnego syna, nie traciła nadziei, że wojna się skończy i wrócimy do rodzinnego domu w Krobi. W mojej dziecięcej wyobraźni dworek w Kopinie kojarzył mi się z domem. Często siadając pod drzewem wyobrażałam sobie, że jestem w domu rodzinnym w Krobi. Mamusia opowiadała nam o pozostawionym domu i naszym dziecięcym pokoju. Siadała wówczas przy kuchennym stole i na udeptanej glinie (ponieważ nie było podłogi), rysowała nam nasz stolik na posiłki, meble, duży zegar i inne przedmioty.
W Krobi tatuś prowadził sklep galanteryjno-bawełniany. Niestety, dziadek Michał został wysiedlony razem z nami. Babcia Barbara pozostała sama. Często chorowała, mieszka u swoich krewnych. Tatuś przebywał w szpitalu i kiedy Niemcy wyrzucali nas z domu, pojechała z nami jeszcze siostra taty i nasza służąca Stasia. Wkrótce zostały one od nas odłączone i zabrane do Niemiec, na roboty.
Gdy miałam pięć lat znałam już litery i cyfry. To zasługa mamusi i tatusia, którzy nas uczyli. Nie wspomniałam jeszcze, że po czterech miesiącach udało się tatusiowi przyjechać do nas, nie wiem jakim sposobem. Przywiózł nam meble i potrzebną garderobę. Ja z resztą rodzeństwa biegałam do szkoły. Byli tam uczniowie od siedmiu do czternastu lat, gdyż była to dwuklasówka mieszcząca się w jednej izbie lekcyjnej. Cieszyłam się, że mogłam czytać czytanki. Tytuły tych opowiadań i ich treść pamiętam do dziś. Był to: „Piast i Rzepicha” oraz wiersze Marii Konopnickiej. My, dzieci uczyłyśmy się ich na pamięć, szczególnym sentymentem darzyłam utwór: „W naszym starym dworze”.
W wolnym czasie, oprócz czytania zajmowałam się szyciem gałgankowych laleczek, którym oczka i buzie zaznaczałam kopiowym ołówkiem. Pamiętam, jak zbieraliśmy w lesie chrust.
Mamusia piekła chleb, którego smak i wygląd pamiętam do dziś. Chodziliśmy do lasu zbierać jagody i grzyby, na pole – pozostawione kłosy zbóż, z których łuskaliśmy ziarno. Potem mieliło się je i z tej „śruty” piekło ulubiony chleb. Po przyjeździe tatusia nieco lepiej nam się powodziło, ponieważ umiał on po niemiecku, gdyż uczęszczał do niemieckiej szkoły. Często stawał w obronie sąsiadów i mieszkańców z okolicznych wiosek, broniąc ich przed Niemcami.
Tato wraz z innymi mężczyznami ze wsi kopali schrony, w których chroniliśmy się w czasie nalotów bombowych, schodząc do nich po drabinie. Kilometr od Kopiny znajdowało się lotnisko, często bombardowane, dlatego musieliśmy się ukrywać. Schrony te były dołami o wymiarach 2 x 2m. Staliśmy w nich całe noce, zmarznięci, a nieraz i po kostki w wodzie. Dziadek zostawał zaś w domu. Mawiał : „Jak na mnie bomba trafić to i tu znajdzie”.
Ludzie w Lubelskiem, to ludzie bardzo serdeczni. Nie wstydzili się swojej biedy, nieumiejętności czytania i pisania. Potrafili wszystkim się dzielić. Nauczyli nas pieczenia placków z kwiatów akacji, pierogów z marchwią, zupy z brukwi.
Zimy na wschodzie były mroźne i śnieżne. Nie można było wyjść na dwór po śnieżycy, bo drzwi były zasypane. Wówczas my, dzieci, cieszyłyśmy się z tego, że nie było lekcji. Nasz pan nauczyciel – Rosiński był w AK i tak jak inni mężczyźni był śledzony przez Niemców, ukrywał się, więc nie było wtedy zajęć. Zimową porą lekcje prowadzone były w domu. Nie wiedzieliśmy, co to sanki i łyżwy, bo ich nie mieliśmy.
Wieczorami siedzieliśmy przy chlebowym piecu i słuchaliśmy opowiadań dziadka Michała i dziadka Fijewskiego, który walczył pod Smoleńskiem. Paląc fajkę, ciekawie opowiadał o przeżyciach wojennych i walce z bolszewikami. Dziadek Fijewski był teściem dobrej i kochanej pani Ludwiki Fijewskiej, mamy Miecia i Tadzia. Mietka słabo pamiętam, a Tadzio to był mój najlepszy kolega. Biegałam „zapłotkami” często do ich domu. Pamiętam tę drogę przez ogródki, którymi dostawałam się do domu pani Fijewskiej. Ten dom utkwił na zawsze w mojej pamięci. W wąskim korytarzu stało mleko, z którego zbierało się śmietanę. Była ona gęsta i smarowało się nią chleb i posypywało cukrem. Ja mówiłam do niej: „Też bym chciała chlebka ze śmietaną i cukrem”. I zawsze dostawałam. Gdy wracałam do domu, mamusia poznawała po „białych wąsikach”, gdzie byłam i co jadłam.
Nie mogę zapomnieć jednego strasznego wydarzenia. Pewnego dnia przyjechali do naszej wsi Niemcy na motorach i oznajmili mieszkańcom, że wszyscy będą wymordowani, bo w sąsiedniej wsi partyzanci zabili Niemca. Ja ze starszą o dwa lata Stenią strasznie płakałyśmy, modliłyśmy się, a potem poszłyśmy do szopki, która była połową naszego domu. Tam stał pieniek do rąbania drewna i my kładąc na nim głowy, tak sobie wyobrażałyśmy mordowanie przez Niemców. Skończyło się na strachu, rozstrzelano kilku mężczyzn z sąsiedniej wsi, a nas pozostawiono w spokoju.
Takie warunki i taka atmosfera nauczyły nas wytrzymałości i odporności na biedę, strach i głód. Wysiedlenie, pobyt w obozie – nauczyły przyjaźni i dzielenia z innymi ludźmi tym, co mieliśmy.
Muszę jeszcze wspomnieć o chorobie Basi, po pobycie w obozie, gdzie przebywaliśmy prawie trzy miesiące. Basia była zmizerowana i blada. Pewnego dnia, przymierzając niebieską sukienkę do I Komunii Świętej zemdlała. Jej anemia trwała kilka lat, miała organizm wycieńczony przez pasożyt. O zatruciu się nim nie było trudno, kiedy w bydlęcych wagonach stało się w nieczystościach z ograniczonym dostępem do powietrza.
Był już lipiec 1944 roku. Upalne lato. Na drogach piach po kostki, który zmieniał się po deszczu w błoto po kolana. Właśnie w tym lipcu 1944 roku witaliśmy wojsko radzieckie.
Staliśmy przy drodze i trzymaliśmy bukiecik kwiatów, rzucaliśmy je żołnierzom, dawaliśmy chleb i wodę.
Widzieliśmy uciekających Niemców w stronę torfowisk, w których grzęźli i to było przerażające. A my radowaliśmy się, że to koniec wojny, że wrócimy do rodzinnego domu. Były też takie dni, kiedy we czwórkę z bratem Jurkiem na czele szliśmy szukać „skarbów” po Niemcach. Wcześniej tatuś nas pouczył, że nie wolno dotykać różnych pudełek, gdyż jest to niebezpieczne i grozi wybuchem. Pewnego razu przytaszczyliśmy spadochron. Niestety, nasza mama nie chciała „pamiątek” po Niemcach i musieliśmy to znalezisko odnieść na poprzednie miejsce.
Minęła piąta mroźna zima. Kończył się marzec 1945 roku. Zaczęliśmy przygotowywać się do wyjazdu z Kopiny. Pociągi jednak nie kursowały. Pieszo było za daleko. Powstał więc problem, w jaki sposób ewakuować się? Jakimś sposobem nasz tatuś zwerbował okoliczne cztery rodziny i wspólnie zakupili stary traktor z przyczepą. Do tej przyczepy mama uszyła plandekę z resztek materiału i zaczęliśmy się pakować. Częścią dobytku podzieliliśmy się z sąsiadami. Nastąpiły pożegnania, którym towarzyszyły łzy wzruszenia. Żegnaliśmy ludzi, z którymi żyliśmy pięć lat w nędzy i strachu.
Najbardziej zżyliśmy się z panią Fijewską, która po naszym odjeździe opiekowała się grobem naszego braciszka, aż do czasu, gdy nie przywieźliśmy jego prochów do rodzinnego grobu w Krobi. Dotąd utrzymujemy kontakt z Mietkiem Fijewskim i jego żoną, nawet były odwiedziny i wspomnienia.
Podróż tym traktorem z przyczepą trwała dwa tygodnie. Miałam już wtedy prawie siedem lat i wiele pamiętałam z tego okresu. Spaliśmy w stodołach albo na przyczepie. Nasze mamy gotowały zupy na prowizorycznie zrobionych ogniskach. Utkwiły mi w pamięci takie obrazy, jak np. wysiadanie z przyczepy przed przejazdem przez trzęsące się mosty na rzekach, kiedy kierowca żegnał się znakiem krzyża i przejeżdżał, a my „gęsiego” przechodziliśmy na drugą stronę.
Drugi obrazek to widok zniszczonej Warszawy. Oglądaliśmy ją przez wydrążone w plandece dziurki. Mam przed oczami zgliszcza, ruiny i ludzi handlujących na ulicznych straganach, starszego pana kopiącego łopatą w ruinach, pewnie szukającego pamiątek po rodzinnym domu…
Miałyśmy apetyt na obwarzanki, lecz jechaliśmy dalej, jak Cyganie, pod pozszywaną z resztek plandeką i nie mogliśmy się zatrzymać. Tak dojechaliśmy do Gostynia. Tu zatrzymaliśmy się u państwa Prywerów. Dostaliśmy obiad, wykąpaliśmy się i czekaliśmy na przyjazd wujka, brata mamusi.
Przyjechał po nas bryczką i tak dotarliśmy do Krobi. Najpierw pojechaliśmy do naszego domu. Babcia Basia stała na progu, a my pobiegliśmy przywitać się z nią. Chcieliśmy zwiedzić nasz dom. Zastaliśmy same pustki, tylko podłogi i ściany. Bez jakichkolwiek sprzętów. Czego nie zdołali zabrać Niemcy, zabrali „szabrownicy”. Tatuś zdołał odnaleźć trochę rzeczy, które przechowała babci krewnych. Nie było tego wiele.
Powoli wszystko wracało jednak „do normalności”. Mamusia zaprowadziła nas do szkoły. Miałam od września iść do pierwszej klasy. Pani Niemierowa, późniejsza wychowawczyni aż do ósmej klasy, zapytała mnie czy umiem czytać i pisać. Pan kierownik Kokocińska i inni nauczyciele przygotowali dla nas egzamin. Wypadliśmy dobrze, a ja czytałam głośno i wyraźnie tekst z podanej czytanki. Dobrze dodawałam i odejmowałam, i tak mając siedem lat poszłam do pierwszej klasy.
Teraz z perspektywy lat widzę nędzę ludzi w krajach, w których są prowadzone wojny, dostrzegam krzywdę dzieci i przypominają mi się tamte ciężkie dni. Żal mi straconego dzieciństwa. Kiedy powinniśmy się bawić i żyć beztrosko – spędziliśmy pięć lat na wygnaniu. Najgorsze wspomnienia to miesiące w obozie w Łodzi – od 26 sierpnia 1940 roku do 15 października 1940 roku, droga w bydlęcych wagonach i żal po śmierci dziewięcioletniego braciszka, którego nie pamiętam, gdyż zmarł 26 października 1940 roku. Ja miałam tylko 2 latka.
Dziękuję moim Rodzicom, którzy już nie żyją, za bezgraniczne poświęcenie się dla obrony naszego życia i zdrowia w tych okrutnych czasach nędzy i upodlenia.