W obliczu rosnącego zagrożenia ze strony Niemiec Gostyń i okolice włączyły się aktywnie do akcji mających na celu przygotowanie się do obrony Ojczyzny. Pamiętam, że rozpoczęto szkolenie członków ZHP do służb sanitarnych, powołano oddziały Terenowej Obrony Przeciwlotniczej i Przeciwgazowej tzw. Komitety OPL. Rozpoczęto zbieranie dobrowolnych składek w szkołach i wśród społeczeństwa na cele wojenne. Przygotowania obronne nabrały jawnego charakteru. Ludność Gostynia na wezwanie władz przystąpiła do kopania rowów przeciwlotniczych i przeciwczołgowych. Nas w szkołach podstawowych w tym czasie uczono w posługiwania się maską przeciwgazową i zachowania w razie użycia gazu trującego przez wroga.
Gostyń był w 1939 roku oddalony od granicy polsko-niemieckiej o około 38 km. Był to teren przygraniczny i bezpośrednio zagrożony atakiem niemieckim. A przecież Niemcy zbierali przed wojna wszelkie informacje z każdej dziedziny, a w szczególności wojskowej i przekazywali je do Rzeszy. Mniejszość niemiecka liczyła na naszym terenie około 3,8% ogółu mieszkańców. Gostyń i powiat gostyński ostatecznie został zajęty przez wojska hitlerowskie 6 września 1939 roku Już od pierwszego dnia okupacji przystąpiono do ograniczenia swobody Polaków, wprowadzając m.in. godzinę policyjną, zakaz słuchania radia, bezwzględny nakaz złożenia wszelkiej broni i amunicji. Okupanci brali zakładników: 10 Polaków – mężczyzn różnych zawodów. W razie gdyby ktoś z mieszkańców Gostynia odważył się zrobić krzywdę Niemcowi, to według prawa wojennego 10 przetrzymanych zakładników zostałoby rozstrzelanych. Zatrzymani przebywali 24-godziny w areszcie, a następnie powoływano nowych.
Miałem wtedy 12 lat. Wojna zastała mnie na terenie miejscowości Głogówko. Mieszkałem 35 metrów od klasztoru świętogórskiego. Jako półsierota, wychowywałem się u rodziców mojej mamy. Ojciec zmarł w 1928 roku i mama została zmuszona do wyjazdu w poszukiwaniu pracy na innych terenach Polski. Znalazła ją w miejscowości Rąbka, w województwie małopolskim. Pracowała tam jako wychowawczyni dwóch małych dzieci, u rodziny, która jej wypłacała comiesięczne wynagrodzenie w gotówce, potrącając za utrzymanie. Pieniądze wysyłała moja mama na moje potrzeby bytowe: żywność, odzienie i inne potrzeby do dziadków. Wyjechała tam w 1935 roku i jeden raz w roku przyjeżdżała na trzy tygodnie. Poza tym łączność bywała listowna. Łączyłem przez to pisanie swoje uczucia, miłość i synowskie przywiązanie, do tej która dała mi życie i poświęciła się dla mnie, nawet wyjeżdżając daleko dla pracy zarobkowej, by zapewnić mi byt. To wszystko jednak nie zastępowało mi codziennego kontaktu z mamą. Sam nieraz w ciszy pytałem siebie, dlaczego ja nie mam ojca i mamy przy sobie, jak inne dzieci w rodzinach? To jeszcze bardziej potęgowało moją miłość i tęsknotę do mamy. Czułem to, że mama, dobra mama to samo czuje co ja, wobec swego dziecka, tym więcej musiała cierpieć, wychowując inne dzieci. Potwierdzała to listownie.
Mama moja przebywała w Rabce od 1935 roku do 1945 roku. Ten obszar Polski nazywany był przez Niemców Generlogovenement – Generalne Gubernatorstwo. Dodać, tu należy, iż mama moja starała się u władz niemieckich o przyjazd do Gostynia, uzasadniając swe starania, tym iż ma dziecko małe do wychowywania, które jest pod opieką swych dziadków. Prosiła także o pozwolenia na mój przyjazd do niej. Jednak starania nie dały pozytywnego rezultatu. Niemcom przecież chodziło o to, aby celowo rozdzielić matkę i syna. To była celowa, przemyślana, okupacyjna robota przeciw Polakom. Prześladowano nas na każdym odcinku życia. To była pierwsza krzywda wobec mojej rodziny w czasie okupacji niemieckiej. Pozostało to we mnie do końca życia.
Pewnego dnia dowiedzieliśmy się z ogłoszenia niemieckiego burmistrza Gostynia, że każdy mężczyzna i kobieta zdolni do pracy od czternastego roku życia, zobowiązani są do wykonywania pracy. Wobec tego powinni zgłosić się do miejscowego Arbeitsamtu. przez który zostaną skierowani do pracy w zakładach pracy lub na rolę. Uchylającym się od pracy i zgłoszenia w tym urzędzie, groziła surowa kara. Pamiętam, że kierownikiem wymienionego urzędu była Niemka nazwiskiem: Leimann. Surowa i arogancka wobec zgłaszających się Polaków. Obok jej biura siedział niemiecki policjant. 18 lutego 1942 roku otrzymałem z Arbeitsamtu skierowanie numer 8880 i w ciągu 24-godzin musiałem zgłosić się do wskazanego zakładu pracy.
Moim miejscem skierowania okazała się nowo powołana Gaufenerverhschule bei Gostiugen Warthegau, czyli Wojewódzka Szkoła Pożarnictwa w Gostyniu mieszcząca się w klasztorze na Świętej Górze. Do tej szkoły należały ogrody i pola wraz z zabudowaniami gospodarczymi, magazynami i budynkami mieszkalnymi. Skierowano mnie jako robotnika do pracy w ogrodzie i w magazynach sprzętu przeciwpożarowego. W wyznaczonym dniu i godzinie stawiłem się osobiście w biurze Hausmeistra nazwiskiem W. Burczyk. Był to Niemiec, który odpowiadał za pracę Polaków i kierował ich na stanowiska pracy. Bardzo dobrze rozumiał on język polski. Pierwsze pytanie brzmiało: Czy jesteś Polak? Odpowiedziałem, że tak. Drugie pytanie: Czy jesteś zdrowy? Również odpowiedziałem tak! Następnie wypełnił kartę pracy na moje nazwisko. Zaznaczył przy tym surowo: Musisz sumiennie pracować i uczciwie. Obowiązuje tu nieograniczony czas pracy, to jest 8-9 godzin dziennie, dyżury niedzielne i świąteczne. Będziesz pracował jako robotnik rolny w ogrodzie, a tam jest oranżeria i piec do jej ogrzewania w okresie jesienno-zimowym. Trzeba będzie w nim palić. Dodatkowo będziesz pracował przy załadunku i wyładunku w magazynie sprzętu ppoż.W tym ogrodzie nas pracowało dwóch chłopców – ja i kolega, Marcin Głowacki, o rok starszy ode mnie. Mieszkał opodal tej szkoły, o ½ km, na tzw. Nadolniku.
I tu wkradał się w człowieka bunt i żal, że niedzieli nie ma, a praca niewolnicza miała zastąpić dzień wypoczynku. Przykre to było, ale żyło się tą nadzieją, że kiedyś to się skończy. Do moich obowiązków należało także wożenie taczką węgla i koksu na opał. Należało czyścić piec i pilnować, aby był płomienny ogień do utrzymania odpowiedniej temperatury. Niemcowi W. Burczykowi podlegali pracownicy ogrodowi: 7 kobiet, 2 stajennych (utrzymywano 2 konie zaprzęgowe). 10 kobiet pracowało w kuchni (gotowanie jedzenia i przygotowanie go), Byli też zatrudnieni ślusarze, stolarze, palacze kotłowi, razem pamiętam było wszystkich 60 Polaków i Polek. Praca w ogrodzie była pozytywna na tyle, że w lecie zjadało się owoce, marchew i inne warzywa, które żołądek głodny zaspokoiło, bo przydziały chleba, marmolady i mięsa były niewystarczające dla człowieka. A co dopiero dla młodego chłopaka po całodziennym wysiłku fizycznym, w większości na powietrzu. Normalny to objaw – apetyt wzrastał, a chleb był tylko w wyobraźni. Po pracy w domu najczęściej jadło się zupy z ziemniaków, płatki owsiane, a chleb wydziałem tylko od święta. Braki były też i w obuwiu i odzieży. Wszystko było przecież wydzielane w terminach. Najgorsza była jesień i zima. W tym czasie znajomi szewcy i krawcy czasem pomagali w tych to sprawach – coś za coś, na przykład za chleb, papierosy i inną żywność.
Nadszedł rok 1944 i siła niemiecka słabła na tylu frontach w Europie. Dlatego każdy zakład niemiecki zobowiązany był czasowo oddać wyznaczona liczbę robotników – Polaków do kopania rowów obronnych i innych prac, jak na przykład budowania drucianych zasieków. I mnie spotkał ten los, iż zostałem skierowany z mego miejsca pracy, na tzw. Einsatz – zaciąg.
Wywieziono nas transportem kolejowym (wagony bydlęce i transportowe) do Długich Starych koło Leszna, w czasie wojny było to Alt Lanbe. Zakwaterowano nas w byłej owczarni, bo wówczas nie było owiec. Spaliśmy na słomie, a posadzka była betonowa. Wszystkich nas było około 80 mężczyzn w różnym wieku – od lat 16 do 70. Niemcy umieli dobrze organizować wszelkie zgrupowania Polaków. Był tam i komendant, i grupowi (wszyscy Niemcy), którzy nas pilnowali, a jednocześnie gonili do ciężkiej pracy. Kopaliśmy rowy strzeleckie i przeciwczołgowe, które były głębokie na ponad 3,5 metra, a w dolnej jej części miały 80 cm. O ile mi było wiadomo, to tym transportem kolejowym przywieziono około 1560 osób, którymi byli mężczyźni z powiatu gostyńskiego. Resztę osadzono w innych sąsiednich wsiach.
Rowy strzeleckie i przeciwczołgowe oraz zasieki wykonywano w kierunku i w okolicy Wschowy. Te roboty były wykonywane dokładnie i zgodnie z planami-mapkami. Prace te wykonywała niemiecka firma z Leszna Baugeschäft VI-4 Olulich, pod nadzorem wojska, które to stale było obecne na tym terenie. Prace rozpoczynały się o godz. 6.00 i trwały do wieczora – około 11-12 godzin na dobę, bez wolnych dni. Rozpoczęciem każdego dnia był apel przed komendantem Einsatzu. Był to wysoki rangą oficer wojskowy, który odbierał ten apel od grupowych Niemców, a każdy z nich miał grupę Polaków po około 50, którzy mu podlegali. .Śniadania i kolacje były we własnym zakresie. Obiad przywozili na miejsce pracy polowymi kuchniami wojskowymi. Każdy z nas posiadał swoje naczynia i łyżkę do jedzenia. Otrzymywaliśmy ½ litra zupy, nieraz niedogotowanej. Był i nieraz kawałek chleba do tej zupy, ale nie zawsze. Zupa w większości była z marchwi, buraków, kapusty i trochę w niej ziemniaków pływało. Mięsa zaś w niej nie było śladu. Co sobotę, każdy otrzymywał bochenek chleba pszennego i ½ bochenka chleba zwykłego, do tego 3 łyżki stołowe marmolady i porcję smalcu (1 kostka na 3 osoby) oraz 6 sztuk papierosów marki „Tonga”. Nazywaliśmy je „gwoździe do trumny”, bo były bardzo silne, lecz wydajne, bo poćwiartkowaniu można z nich było zrobić 12 sztuk, a to dawało długie palenie. Przydzielano nam też raz w miesiącu ½ litra wódki na 3 osoby. Przy każdym takim przydziale podkreślano, że racje żywnościowe są duże, bo pracujemy do obronności III Rzeszy i władza niemiecka, za to nam się odwdzięcza. Raz po raz nawet nas pochwalono, ogólnie wszystkich, że dobrze pracujemy.
Pracowałem tam od 12 sierpnia do 1 października 1944 roku. Później Kazano mi się zgłosić się do Arbeitsamtu w Gostyniu, a tam się miałem dowiedzieć, gdzie będę dalej zatrudniony. Zaznaczono przy tym, że w razie niestawienia się zostanę doprowadzony przez policję i odpowiednio surowo ukarany. Jadąc do Gostynia, dowiedziałem się, że w lasach starogostyńskich i golskich, 2 kilometry od Gostynia powstał Feldmunitionslager Kahlenhof Bei Gostingen,czyli Polowy Magazyn Amunicji w Goli koło Gostynia. Dla zachowania tajemnicy wojskowej nie używano pełnej nazwy, lecz tylko zwrotu „Femula”. Tak mieliśmy zaznaczone w przepustce ze zdjęciem, ostemplowanej pieczęcią i z odciskiem palca wskazującego. Każda przepustka miała swój numer. Dodać wypada, że kopania rowów jeszcze nie zakończono, a wybrano nas 30 młodych mężczyzn i to z okolic Gostynia. Bardzo to nas zaciekawiło. Różne tu przechodziły do głowy pomysły. Po przybyciu do Arbeitsamtu w Gostyniu, gdzie czekały już napisane skierowania imienne, niemiecki urzędnik wręczał każdemu przybyłemu to skierowanie do składnicy, zaznaczając że należy niezwłocznie udać do biura „Femuli”, które mieściło się w Otówku k. Goli.
Udałem się niezwłocznie pod wskazany adres ze znajomym Józefem Skołozdrzychem z Piasków. Biuro było dwupokojowe, ściany pomalowane. Na jednej z nich wisiał portret Adolfa Hitlera. Za biurkami siedziało dwóch oficerów i jeden podoficer – tłumacz. Weszliśmy do tych pomieszczeń, zdejmując czapki i mówiąc po polsku „dzień dobry”. Odpowiedział tylko tłumacz. Następnie stojąc, słuchaliśmy wytycznych niemieckich oficerów, które to wypowiedzi dosłownie były tłumaczone na język polski. Zapamiętałem słowa, że skierowano nas Wojskowej Składnicy Broni i Amunicji, i od tej chwili obowiązuje nas ścisła tajemnica, a za zdradę grozi kara śmierci. Zabroniono nam opowiadania komukolwiek, nawet najbliższym, co tu się znajduje. Obowiązuje sumienna, uczciwa praca i ostrożność. Mieliśmy pracować także w niedziele i święta, także wieczorami i w nocy, gdy zajdzie taka potrzeba. Kazano nam te wytyczne własnoręcznie podpisać, po czym odciśnięto każdemu wskazujący palec prawej ręki. Zrobiono nam jeszcze fotografie z profilu i przyklejono je później na karty personalne. Zdjęcia dokonywał wojskowy fotograf. Następnie wydano każdemu przepustki z naklejonym zdjęciem wraz z ochroną metalową, aby się nie zniszczyły. Teraz kazano nam się udać do lasu, każdemu osobno i zameldować się u oficera,
Ze wspomnianym wyżej kolegą udaliśmy się na wskazane miejsce, ale nasza ciekawość była wielka, co tam zobaczymy Przyjął nas niemiecki oficer surowym wzrokiem i zapytaniem, czy nie mamy nic w kieszeniach, jak broni i noży, gdyśmy mu powiedzieli, że nie, zawołał uzbrojonego wartownika. Po chwili przyszedł jeszcze jeden uzbrojony w karabin wartownik i zostaliśmy mu przekazani. Od tej chwili jemu podlegaliśmy. Każdy wartownik pilnował dwunastu Polaków przez cały dzień pracy. Nasz szef nazywał się Karol Gede i pochodził z Opola. Władał językiem polskim dość poprawnie, z czego moja grupa się wielce się cieszyła, choć jak twierdził nie wolno mu było nic rozumieć. Podano nam do wiadomości, że od jutra praca zaczynać się będzie od godz. 7.30, a wcześniej odbędzie się apel przed dworcem, jak tylko odjadą pociągi. Przyjazd pociągów z kierunku Leszna i Jarocina był o godzinie 6.30. I tak, jak zapowiedziano pierwszy apel odbył się następnego dnia. Przyjmował go oficer niemiecki o surowym wyglądzie. Apel wyglądał następująco: nas mężczyzn ustawiono w dwuszeregu, następnie było odliczanie do dwóch, po czym wyczytywano imiennie obecnych. Później niemieccy wartownicy składali raporty przed komendantem. W końcu każdy wartownik stawał przed swoją dwunastoosobową grupą, ładował broń i nasadzał bagnet na karabin. Następnie przemawiał komendant, twierdząc, że tu obowiązuje dyscyplina tak jak w wojsku i nie ma żadnych usprawiedliwień. Przypominał po raz któryś tam o tajemnicy służbowej, o uczciwej, sumiennej pracy i ostrożności. Podał też, że praca będzie trwać nie wiadomo jak długo, gdyż w każdej chwili mogą nadejść transporty broni, które trzeba szybko wyładować, a inną załadować. Utworzono więc grupy załadunkowe i wyładunkowe,
Skierowany zostałem do grupy wyładunkowej. Przydzielono nam 8 traktorów z przyczepami, którymi wożono ładunki do lasu i przywożono inne na wagony. Jak wynikało z raportu pracowało tu 120 robotników. Praca była w niedziele i święta. Była ciężka i niebezpieczna. Żywić mieliśmy się we własnym zakresie. Otrzymywaliśmy tylko w okresie zimowym ciepłą kawę dwa razy dziennie. Bony żywnościowe dawano nam jako ciężko pracującym, to znaczy, że otrzymywaliśmy o jeden bochenek chleba więcej niż na normalny bon, 0,5 kg marmolady i 0,5 kostki smalcu oraz jedną paczkę papierosów. Sama zaś składnica była opłotowana. Wszędzie wisiały tablice ostrzegawcze „Wstęp zabroniony, teren wojskowy”, „Wejście grozi śmiercią” itp. Żołnierze pilnowali cały las, co 100 metrów był jeden wartownik uzbrojony, z bagnetem na karabinie.
Drugiego dnia mej pracy do składnicy nadeszły transporty z ładunkami bomb lotniczych, które znajdowały się w skrzyniach drewnianych. W tym transporcie były też granaty, naboje karabinowe, miny talerzowe, pistolety i karabiny – właściwie to co wchodzi na uzbrojenie wojska. Transporty te nadchodziły późnymi godzinami wieczornymi, a nawet w nocy. W czasie wyładunku lub załadunku na traktory, niesiono przyciemnione lampy bateryjne, lecz przy tym oświetleniu ciężko było pracować i często zdarzały się skaleczenia u rąk. W lesie były wyrąbane odpowiednie aleje tzw. dukty do wjazdu i wyjazdu traktorów z przyczepami. Co 30 metrów były tak zwane „sztaple” – stoiska na, których ustawiano, do wysokości 3 metrów, skrzynie z bombami lotniczymi i innymi ładunkami. To wszystko było składane na podkłady betonowe. Całość okopywano rowkami do spływu wody deszczowej. Na takim stanowisku mieściło się 350-400 bomb. Taki „sztapel” był przykryty od góry do dołu płachtą przeciwdeszczową i zamaskowany zielonymi gałęziami, takimi jakie rosły w tym miejscu składowania. Każda taka aleja miała zaś nazwę, np.: Adolfa Hitlera, marszałka Hermann Göringa i innych hitlerowskich dygnitarzy. Tych miejsc składowania („sztapli”) co dzień przybywało, a najwięcej kiedy ruszyła ofensywa Armii Czerwonej.
Pamiętam, kiedy na wyboistej drodze ze stacji kolejowej do lasu spadła bomba lotnicza z przyczepy ciągnionej przez traktor. Była to bomba zapalająca. Miała ona wewnątrz kilkadziesiąt małych bombek, połączonych razem. Razem z dwoma kolegami zgarnęliśmy wszystkie części bomby, bo wymiarowa bomba składała się jakby z dwóch części: spodu i przykrycia, była skręcona śrubkami, a jej obudowa to cienka blacha. Niemieccy strasznie się bali takich wypadków, pouciekali do rowów przy drodze i na głos wołali: „Achtung, achtung”! Było kilka podobnych wypadków, lecz my nie zdawaliśmy sobie sprawy, co mogło się wówczas stać. To było zaś wielkie niebezpieczeństwo. Mogła nastąpić eksplozja i z nami koniec! Po tym wypadku niemiecki saper obejrzał bombę i stwierdził: „mogliście frunąć do nieba...”. Bomba została usunięta i wycofana z transportu. Nas wszystkich przesłuchiwano, spisano protokół, wcześniej sprawdzono, czy to nie celowy wypadek nazywany sabotażem. Jednak tylko na tym się skończyło. Odetchnęliśmy z ulgą.
Transporty nadchodziły coraz częściej. Praca stawała się cięższa. Dokuczał mróz, a i siły ludzie się powoli wyczerpywały. Z każdym dniem Niemcy stawali się jakby mniej surowsi. Pamiętam, że zaczęli z nami rozmawiać po polsku i mówili, że nieprzyjaciel czyni wielkie postępy i pewno tu niedługo nadejdzie, ale tylko do granicy z 1939 roku, bo Niemcy są silnie i na tereny III Rzeszy wroga nie wpuszczą, a nawet jeżeli wejdą, to ich każde miasto stanie się twierdzą.
21 stycznia 1945 roku rozpoczęły ewakuację niemieckie urzędy w Gostyniu. W następnych dniach także cywile z miasta i okolicy zaczęli uciekać na zachód w kierunku Leszna, z całym dobytkiem załadowanym na samochody, wozy konne , a nawet wózki ręczne. Ucieczka ta odbywała się w sposób zorganizowany. Nad torbami uciekinierów czuwali uzbrojeni żołnierze. Pilnujący nas w lesie Niemcy zaczęli być smutni. Było to widać po ich minach. My polscy pracownicy przymusowi cieszyliśmy się z tego i wstępowała w nas nadzieja, że to zbliża się koniec naszej ciężkiej, mozolnej pracy. Ale starsi wiekiem Polacy twierdzili, że może być z nami jeszcze różnie. Nawet nieraz mówiono, iż mogą nas wysadzić w powietrze razem z bombami albo rozstrzelać, by nie było żadnych świadków po składnicy. A więc w nutkę nadziei wkradł się niepokój, a nawet smutek w szczególności pośród nas, młodych niedoświadczonych ludzi.
W tym „magazynie śmierci”, jak nazywano potocznie w naszych domach i rodzinach „Femulę”, panowały jednak cały czas ład i dyscyplina. Coraz częściej zjawiał się komendant z jakimiś dokumentami i rozmawiał z naszymi wartownikami, to też miało jakiś cel. 24 stycznia 1945 roku ustały przyjazdy transportów kolejowych z bronią. Wyznaczono grupy po czterech Polaków, które do każdego „sztapla” wkładały ładunek wybuchowy (do środka stoiska). Traktor z przyczepami ten materiał rozwoził. Były to jakby kartony, ciężkie oraz jedna metalowa puszka, także dość ciężka (około 3 kg). Takie cztery kartony i jedną puszkę wkładaliśmy do stoiska i dwóch minerów – Niemców łączyło to do izolowanego drutu, który rozwoziła inna grupa. Wszystko zostało podłączone do głównego włącznika, prawdopodobnie takich włączników było w całym lesie pięć, jak stwierdzali to później inni koledzy, skierowani do wykopania odpowiednich do tego szczelin. Każda z nich była głęboka na 3 metry i szeroka na około 2 metry. W każdej takiej szczelinie został zainstalowany telefon polowy. Po tych czynnościach zebrano wszystkich Polaków na głównym dukcie, gdzie czekaliśmy na przyjazd komendanta. Przyjechał po dziesięciu minutach oczekiwania. Wojskowy samochód zatrzymała się jakieś 100 metrów od nas. Siedziała w nim także kobieta i dwoje dzieci w wieku 3-5 lat. Była to prawdopodobnie rodzina komendanta. Po chwili odezwał się do nas, że rozkaz był inny, lecz oni nie wysadzają ludzi w powietrze. Tak dosłownie krzyczał po polsku na cały głos. Nasz wartownik, Karol Gede, powiedział: teraz uciekajcie z lasu w kierunku na północ, na ucieczkę macie 10 minut. Ponadto kilku wartowników wystrzeliło w powietrze na postrach.
Uciekaliśmy na pola w kierunku Pożegowa. W tym miejscu zaznaczyć trzeba, że przed wiaduktem kolejowym była przedwojenna leśniczówka, w której teraz mieszkał komendant z rodziną. Jeszcze tak szybko nie biegłem. Nie czułem żadnego zmęczenia, choć serce biło jak młot. Krzyczeliśmy na głos z radości – jesteśmy wolni, uratowani. Była wielka radość. Było to około godziny trzeciej nad ranem. Tym tempem biegliśmy około 2 km i nagle usłyszeliśmy wielki huk. Łuna czerwono-granatowa uniosła się wysoko w górę, zrobiło się tak jasno, iż można by czytać gazetę lub książkę. Siła wybuchu powaliła nas na ziemię. Do domu dotarłem około godziny 4.00, a było to 4 km od lasu. Usłyszałem cztery takie wybuchy. Gdy wszedłem do domu, zastałem rodzinę modlącą się za mnie na klęczkach, bo wiedzieli gdzie się znajduję i słysząc te huki i łuny, przypuszczali, że więcej mnie nie zobaczą. Praca niewolnicza w okresie okupacji niemieckiej pozbawiła mnie wolności, dzieciństwa, młodości, i nauki...
Natychmiast po ucieczce Niemców do lasu wkroczyli radzieccy saperzy, którzy rozbroili resztki materiałów niebezpiecznych dla otoczenia. Później przyjechali tu żołnierze polscy z Wrocławia. Ponownie wydobyto i rozbrojono bomby i pociski. Ale pozostało ich tam jeszcze sporo. Na ich trop natrafiali pracownicy leśni i przypadkowi ludzie wielokrotnie.